[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tobą. Z najczulszą miłością. Spags.
Spags było jej przezwiskiem na studiach; Meredith nadal ją tak nazywała, czasem również Paul. Po
policzku potoczyła jej się łza. Wyciągając z torebki chusteczkę zauważyła, że ktoś się ku niej
przeciska. Zrobiło jej się trochę słabo, gdy rozpoznała Phoebe Hawkins, swoją koleżankę z
archeologii.
Phoebe Hawkins była dziwną, dość samotną dziewczyną. O własnych sprawach nie mówiła nikomu,
ale plotkowała o wszystkich innych osobach, jakby rozpaczliwie pragnęła należeć do paczki i
wierzyła, że plotka jest walutą, za którą się do niej wkupi. Miała kanciastą, nieco męską twarz, ani
ładną, ani brzydką, którą krótko ostrzyżone włosy i staroświeckie okulary w drucianej oprawie czyniły
jeszcze bardziej surową. Była ubrana w matowoczamą workowatą sukienkę i skórzane sandały. Stała
niezgrabnie, z pochyloną głową, tak jak Frannie ją pamiętała. Przypominała wyglądającego ze skorupy
żółwia.
Frannie zawsze było trochę żal Phoebe i chociaż jej specjalnie nie lubiła, starała się ją wciągać w
życie studenckie. Nie słyszała, żeby Meredith mówiła o niej, odkąd skończyły studia, i była
zaskoczona widząc ją tutaj. Przypomniała sobie jednak, że Phoebe nigdy nie przepuszczała złych
wiadomości. Kiedy jeszcze były studentkami, często odnosiła wrażenie, że niepowodzenia innych
sprawiają jej przyjemność.
Phoebe uścisnęła dłoń Frannie ze śmiertelną powagą, która wydawała się szczera.
- To straszne, Frannie - powiedziała.
- Tak, to prawda.
- Jak się masz?
- W porządku, dziękuję - odparła Frannie, rozglądając się, żeby zobaczyć, czy jeszcze kogoś nie
pozna. - A ty? - zapytała mechanicznie.
- Dobrze, naprawdę świetnie.
- Spags! Jesteś.
Nagle stanął przed nią Paul i na powitanie pocałował ją w oba policzki.
- Naprawdę miło z twojej strony, że zrobiłaś taki kawał drogi. Myślałem, że zadzwonisz i dasz mi
znać, którym pociągiem przyje-dziesz. Wyszedłbym po ciebie.
- Miałeś dość na głowie. - Uśmiechnęła się. - Nie wiem, co powiedzieć o Meredith. Przepraszam,
jestem po prostu... ogłuszona. Jak tam dzieci?
- Są chyba za małe, żeby to naprawdę zrozumieć. - Zerknął ciekawie na Phoebe, której nie znał. -
Dzień dobry.
- Jestem Phoebe Hawkins. Byłam z Meredith na studiach.
- Aha, rozumiem - odparł uprzejmie, ale dość oficjalnym tonem.
- Bardzo mi miło, że pani przyjechała. - Spojrzał ponownie na Frannie. - Wpadniesz potem do
domu? - Rzucił okiem na Phoebe.
- Panią też serdecznie zapraszam. Zakład pogrzebowy podstawi parę limuzyn. Po prostu wsiądzcie
do którejś zaraz po ceremonii.
Podszedł do mężczyzny i kobiety, którzy kręcili się w pobliżu.
- Aileen. Richardzie. Dziękuję, że przyszliście.
- Słyszałam, że pracujesz w Muzeum Brytyjskim - powiedziała Phoebe do Frannie.
- Tak.
- Znasz tam kogoś, kto nazywa się Penrose Spode?
- Dzielę z nim pokój - odparła Frannie zaskoczona.
- Na miłość boską!
W uśmiechu Phoebe były ciepło i czułość, jakich Frannie nigdy dotąd u niej nie widziała. Zaczęła się
zastanawiać, czy nie osądzała jej zle.
- Skąd... skąd go znasz?
- Byliśmy razem przez cztery miesiące na wykopaliskach w Iranie, tego lata, gdy skończyłam studia.
Dość dziwny facet.
- Trochę. Ale jest w porządku.
Frannie badała twarz Phoebe, chcąc wyczytać z niej jakieś informacje o Spodem, mając nadzieję na
coś, czym mogłaby mu dokuczyć. Nagle ogarnęła ją ciekawość, czy coś między nimi zaszło. Zerknęła
na dłonie Phoebe, ale nie zobaczyła obrączki.
- A co u ciebie? Co porabiasz?
- Pracowałam w Bath, w Muzeum Aazni Rzymskich. Ale jakiś miesiąc temu przeniosłam się do
Londynu, do Muzeum Historii Naturalnej.
- Jak ci tam idzie?
- Naprawdę dobrze, podoba mi się ta praca. - Zawahała się. -Biedna Meredith miała okropną śmierć.
Ponad przytłumionym gwarem tłumu Frannie usłyszała szczęk klamki i drzwi kaplicy się otworzyły.
%7łałobnicy przechodzili rzędem obok duchownego, który stał w progu ściskając im dłonie. Spojrzała
ponownie na Phoebe.
- Wiesz, jak to się stało?
Phoebe milczała przez chwilę, jakby nie miała ochoty się rozstawać z dobrze ukrytą tajemnicą.
Rozejrzała się dookoła, jak gdyby chcąc się upewnić, że nikt jej nie podsłuchuje, i nachyliła się ku
Frannie. Ta poczuła zapach jej mydła. Miał karbolowy, służbowy, nieatrakcyjny odcień. Phoebe
dzieliła się szczegółami z miną posiadaczki, jakby jej jednej je powierzono.
- Podobno było to w piątek rano; podrzuciła syna, Charlesa, do przedszkola i jechała na wyprzedaż
starych mebli koło Harrogate. Stanęła na światłach; kiedy się zmieniły, ruszyła i jakiś samochód
przejeżdżający skrzyżowanie na czerwonym świetle uderzył ją z boku.
Phoebe zamilkła, ale jej rozszerzone oczy sygnalizowały, że ma do powiedzenia coś więcej.
- Boże, biedna Meredith! - zawołała Frannie.
- Oczywiście będzie sprawa sądowa. Policja go zaskarży.
Wiele z tego Meredith nie przyjdzie, pomyślała Frannie, ale nic nie powiedziała. Zauważyła inną
znajomą, której nie widziała od paru lat, Phoebe nie chciała jej jednak puścić.
- Przynajmniej nie cierpiała zbyt długo - ciągnęła. - Ale widok musiał być dość przerażający.
- Nie cierpiała długo?
- Samochód stanął w płomieniach. Meredith była przytomna, ale nie mogli jej z niego wyciągnąć.
Frannie zamknęła oczy, czując przypływ mdłości.
- O mój Boże!
- Jedna kula ognia; spaliła się nie do poznania.
Kiedy Frannie otworzyła oczy, zobaczyła, że karawaniarze wyładowują trumnę. Trumnę, w której jest
Meredith. Podniosła wzrok na ścianę z bladoczerwonej cegły. Niebo przecinała smuga po przelocie
odrzutowca.
Spaliła się nie do poznania.
Usiłowała wypchnąć ten obraz z myśli, ale nie mogła. Zobaczyła Meredith za kierownicą:
rozczochrane włosy, papieros między niechlujnie uszminkowanymi wargami; pochyla się, żeby
podkręcić radio, rozlega się ryk muzyki; potem podnosi wzrok i widzi, że światło zmienia się na
zielone, przesuwa dzwignię biegów do przodu, naciska gaz. Chwila przerażenia. Dzga stopą hamulec.
Pisk opon. Huk. Potem płomienie. Próbuje otworzyć drzwi, które są wgniecione, wygięte. Inni ludzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]