[ Pobierz całość w formacie PDF ]
twych piwnicznych stonóg, które zaśmiecają to miejsce.
Myślałam o Erminie w Rio Lucio mówi Holly.
Erminie Lavato.
Tak odpowiada, jakby wcale nie zapomniała na-
zwiska. Widzą niemal pokoje w jej domu, każdy w innym
kolorze. Nie wiem, dlaczego wciąż o niej myślę.
Jego błękitne oczy obserwują ją z gorączkową intensyw-
nością spod wełnianej kominiarki.
Widzę ściany jej sypialni obwieszone obrazkami
Matki Boskiej mruczy Holly, zamykając oczy, opuszcza-
jąc luzno ręce po bokach i przechylając twarz ku sufitowi.
Czterdziestoma dwoma obrazkami.
I palą się tam świeczki, prawda?
Tak. Wotywne świeczki.
To uroczy pokój. Jest tam szczęśliwa.
Ermina jest bardzo biedna mówi mężczyzna ale
szczęśliwsza od wszystkich bogaczy.
W tej staroświeckiej kuchni z lat dwudziestych unosi się
zapach kurczęcych fajitas dodaje Holly, po czym oddy-
cha głęboko, jakby chciała go poczuć.
Mężczyzna się nie odzywa.
Nigdy tam nie byłam mówi Holly, otwierając oczy
i nigdy jej nie spotkałam. Dlaczego nie mogę przestać
myśleć o niej i o jej domu?
Jego przedłużające się milczenie niepokoi ją. Boi się, że
przesadziła, uderzyła w fałszywą strunę.
Czasami ludzie, którzy nigdy się nie spotkali, wzbu-
dzają w sobie rezonans oznajmia w końcu mężczyzna.
Rezonans powtarza Holly, zastanawiając się nad
tym słowem.
Mieszkasz daleko od niej, ale w pewnym sensie mogły-
byście być sąsiadkami.
Jeżeli Holly potrafi go przejrzeć, wzbudziła w nim więcej
ciekawości niż podejrzeń. Byłoby jednak fatalnym błędem
sądzić, że potrafi go kiedykolwiek przejrzeć.
To dziwne mówi i porzuca ten temat.
Mężczyzna oblizuje językiem spierzchnięte wargi, robi to
kilka razy.
Muszę poczynić pewne przygotowania - oznajmia w
końcu. - Przykro mi z powodu łańcucha. Nie będzie już
wkrótce potrzebny.
Po wyjściu mężczyzny Holly nasłuchuje jego cichnących
dobiegających z pustych pomieszczeń kroków.
Przechodzą ją zimne dreszcze. Nie może ich opanować i
ogniwa łańcucha dzwonią o siebie.
1
61
W chybotliwym cieniu targanych przez wiatr zastrzali-
nów Mitch zaglądał do kolejnych stojących przy krawężni-
ku samochodów. W końcu zaczął szarpać za ich klamki.
Kiedy nie były zamknięte na klucz, otwierał drzwiczki.
Jeżeli kluczyków nie było w stacyjce, mogły być w
uchwycie na napoje lub wsunięte za zasłonę przeciwsło-
neczną. Nie znalazłszy ich w żadnym z tych miejsc, zamy-
kał drzwi i ruszał dalej.
Zaskoczyła go zrodzona z desperacji własna śmiałość. W
każdej chwili zza rogu mógł jednak wyjechać radiowóz i
wtedy pogrążyłaby go raczej ostrożność nie brawura.
Miał nadzieję, że tutejsi mieszkańcy nie uczestniczą w
programie sąsiedzkiej samopomocy. Policyjny mentor po-
instruowałby ich wówczas, żeby zwracać baczną uwagę na
takich jak on osobników i zgłaszać ich każde pojawienie
się.
Jak na niefrasobliwą południową Kalifornię i szczycącą
się niską przestępczością Newport Beach przygnębiająco
dużo ludzi zamykało samochody na klucz. Ich paranoja
zaczęła go w końcu irytować.
308
Minąwszy dwie przecznice, zobaczył przed sobą zapar-
kowanego na podjezdzie Iexusa z pracującym silnikiem i
otwartymi drzwiami kierowcy. Nikt nie siedział za kie-
rownicą.
Drzwi garażu również były otwarte. Mitch podszedł
ostrożnie do samochodu, ale w garażu nie było nikogo.
Kierowca pobiegł najwyrazniej do domu po jakąś zapo-
mnianą rzecz.
Kradzież lexusa zostanie zgłoszona w ciągu kilku minut,
ale gliniarze nie zaczną go natychmiast szukać. Zgłoszenie
skradzionego samochodu podlega określonym procedurom;
procedury stanowią część systemu, system opiera się na
biurokracji, biurokracja działa z opóznieniem.
Numery rejestracyjne pojazdu zostaną przekazane pat-
rolom dopiero po kilku godzinach; Mitch potrzebował naj-
wyżej dwóch.
Ponieważ samochód stał przodem do ulicy, usiadł za
kierownicą rzucił plastikową torbę na fotel pasażera, za-
trzasnął drzwiczki i natychmiast ruszył, skręcając w prawo
i oddalając się od alei i sklepu z bronią.
Na najbliższym skrzyżowaniu skręcił ponownie w prawo,
ignorując znak stop i dopiero w jednej trzeciej przecznicy
dobiegł go drżący głos z tylnego siedzenia:
Jak się nazywasz, kochanie?
W kąciku siedział niewielki staruszek. Miał okulary z
grubymi jak spodki soczewkami, aparacik słuchowy i
spodnie, które sięgały mu do piersi. Wyglądał na sto lat.
Czas pomniejszył go, ale nie wszystkie części ciała równo-
miernie.
Och, to ty, Debbie powiedział. Dokąd jedziemy,
Debbie?
Jedno przestępstwo prowadzi do drugiego i w rezultacie
do pewnej zguby. Mitch sam stał się teraz porywaczem.
Jedziemy do cukierni? dopytywał się staruszek z
nutką nadziei w głosie.
Może był w jakimś stadium alzheimera.
Tak, jedziemy do cukierni odparł Mitch i na na-
stępnym skrzyżowaniu ponownie skręcił w prawo.
Lubię ciastka.
Wszyscy lubią ciastka - zgodził się Mitch. Gdyby
serce nie waliło mu tak mocno, że rozbolała go pierś, gdyby
życie jego żony nie zależało od tego, by pozostał na wolno-
ści, gdyby nie spodziewał się w każdej chwili natknąć na
policjantów i gdyby nie obawiał się, że najpierw będą strze-
lać, a dopiero potem przedyskutują przysługujące mu pra-
wa obywatelskie, mógłby uznać całą sytuację za zabawną.
Ale to nie było zabawne, tylko nierealne.
Nie jesteś Debbie oznajmił nagle staruszek. Je-
stem Norman, ale ty nie jesteś Debbie.
Nie. Ma pan rację. Nie jestem.
Kim jesteś?
Zwykłym facetem, który popełnił błąd. Norman za-
stanawiał się nad tym do momentu, kiedy
Mitch skręcił w prawo na trzecim skrzyżowaniu.
Zrobisz mi krzywdę oświadczył. To właśnie mi
zrobisz.
Lęk w głosie starego wzbudzał współczucie.
Nie, nie. Nikt pana nie skrzywdzi.
Skrzywdzisz mnie, jesteś złym człowiekiem.
Nie, popełniłem tylko błąd. Odwożę pana z powrotem
do domu zapewnił go Mitch.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]