[ Pobierz całość w formacie PDF ]

siłami spróbujemy odszukać zaginionych. . .
 Jeśli nie zechcą ich oddać dobrowolnie, niewiele zdziałamy  zauważył
Max ponuro, oglądając się ze złością, lecz poszedł za Adamem w stronę wirolotu.
Hara zastali przy wraku. Bez powodzenia usiłował uruchomić radio. Opowie-
dzieli mu o wyniku poszukiwań.
 Z radia nici  oświadczył Max, rzuciwszy okiem na aparaturę.  O uru-
chomieniu wirolotu nie ma co marzyć. Całe szczęście, że zbiornik paliwa ocalał.
Przetankujemy paliwo do aparatów lotnych. . . Tylko jak my trzej wrócimy przy
pomocy dwóch aparatów?
 Polecisz z Harem. Trzeba szybko coś zrobić z jego ręką, bo puchnie
w oczach. Potem wrócisz z dwoma aparatami i zabierzesz mnie. . .
 Nie, ja tu zostanę. Lećcie wy dwaj i natychmiast wyślijcie meldunek do ba-
zy  zadecydował Max.  Będę czekał koło wirolotu. Mam flary i reflektor. Za
dwadzieścia pięć minut zacznę sygnalizować, znajdziesz mnie bez trudu. Nie cze-
kaj na połączenie z Orfą, niech się tym zajmie Wera. Napełnij zbiorniki aparatów
115
i wracaj. A nie zapomnij, że drugi aparat trzeba zawiesić na piersi jak zapasowy
spadochron. Inaczej będziesz koziołkował w powietrzu. . .
Mówił to szybko, by nie dopuszczać do siebie przykrego uczucia, które cza-
iło się jakby za kręgiem światła lampy. Zwiadomość, że pozostanie tu sam przez
kilkadziesiąt minut, nie nastrajała zbyt wesoło. . .
Gdy odlecieli, zgasił reflektor. Wolał siedzieć w ciemności. Wydawało mu się,
że światło wokół niego daje przewagę temu nieokreślonemu  czemuś , co czaiło
się w mroku.
Po omacku wcisnął się do na wpół zmiażdżonej kabiny wirolotu i położywszy
miotacz na kolanach, a reflektor w zasięgu dłoni, przycupnął na brzegu pochyło
leżącego fotela.
Rzucił okiem na świecącą tarczę zegarka. Dopiero pięć minut upłynęło od
startu tamtych, a Maxa już bolały oczy od uporczywego i mimowolnego wypa-
trywania w ciemności. Przymknął powieki, poczuł ulgę, choć ciemność była ta
sama. . .
. . . Spojrzał na zegarek i przestraszył się: musiał chyba zasnąć! Dokoła pano-
wała jednak nadal ta sama cisza i ciemność. Sięgnął po lampę. Lampy nie by-
ło! Gorączkowo szukał przez chwilę wokół siebie. Jest! Zsunęła się nieco dalej.
Chciał ją zapalić, lecz znieruchomiał nagle.
Tuż obok niego rozległ się słaby, lecz wyrazny dzwięk  jakby lekkie uderze-
nie w metalowy korpus pojazdu. Całą siłą woli powstrzymywał się od zapalenia
lampy. Wytężony słuch nie ułowił nic więcej. Cienka błona maski tłumiła nie-
co zewnętrzne odgłosy, lecz nie na tyle, by jakiś bliski dzwięk mógł w tej ciszy
umknąć jego uwagi.
 To na pewno kamyk, zsuwając się z góry, otarł się o pancerz  pomyślał. 
Za cztery minuty trzeba zacząć strzelać .
Wydobył zza pasa rakietnicę, szczęknął głośno bezpiecznikiem, załadował.
Zdawał sobie sprawę, iż robi zbyt wiele hałasu, ale w tej ciszy spragniony był
jakiegokolwiek mocniejszego dzwięku. Z przyjemnością myślał o huku pękającej
flary, o furkocie nadlatującego aparatu Adama. . .
Wygramolił się z wirolotu i zrobił dwa kroki w górę stoku. Nagle zamarł prze-
szyty zimnym dreszczem. Tuż za jego plecami rozległ się ten sam dzwięk, tym
razem jednak głośniejszy, brzmiący jak skrobnięcie po metalu. Nagłym ruchem
odwrócił się, kierując miotacz w stronę, skąd dobiegał dzwięk.
 Kto tam?  krzyknął nie swoim, schrypniętym głosem. Czekał, zupełnie
w tej chwili nie zdając sobie sprawy, że jego okrzyk nie ma najmniejszego sensu.
Odpowiedzią była cisza.
 Znowu kamień  pomyślał. Podświadomie jednak nie wierzył w to wyja-
śnienie. Zdecydowanym ruchem wyszarpnął zza pasa latarnię i wcisnął wyłącz-
nik.
Struga światła odbiła się od lśniącego pudła pojazdu, oślepiając na moment
116
przywykłe do ciemności oczy. Równocześnie od głazu, pod którym spoczywał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • loko1482.xlx.pl