[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nic złego, poza tym widocznie nie przyszło mu do głowy, że konwojent może usłyszeć i zrozumieć.
Dlaczego ja? spytał konwojenta.
Konwojent wepchnął go z powrotem do szeregu.
Dlaczego ty? A dlaczego kto inny? powiedział.
* * *
Kiedy Billy Pilgrim został wpisany do obozowej księgi, otrzymał numer i metalową tabliczkę, na której
ten numer odbito. Zrobił to niewolnik wywieziony z Polski. Ten człowiek już nie żyje. Zdarza się.
Billyłemu kazano powiesić ten numerek na szyi razem z jego amerykańskimi numerkami, co też zrobił.
Numerek był przedzielony dziurkowaną linią jak herbatnik, tak że silny mężczyzna mógł go przełamać na pół
gołymi rękami. Gdyby Billy umarł, co nie nastąpiło, połowa numerka miała identyfikować jego ciało, a druga
połowa grób.
Kiedy biedny Edgar Derby, nauczyciel szkoły średniej, został pózniej rozstrzelany w Dreznie, doktor
stwierdził zgon i przełamał jego numerek. Zdarza się.
* * *
Przepisowo zaksięgowani i oznakowani Amerykanie musieli znowu przejść przez szereg bram. Za dwa
dni ich rodziny dowiedzą się przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, że są żywi.
Obok Billy'ego szedł mały Paul Lazzaro, który obiecał pomścić Rolanda Weary'ego. Lazzaro nie myślał
teraz o zemście. Myślał jedynie o okropnym bólu brzucha. Jego żołądek skurczył się do rozmiarów włoskiego
orzecha. Ten wyschnięty skurczony woreczek bolał niczym czyrak.
Idący obok Lazzara biedny Edgar Derby, któremu już niewiele życia zostało, włożył swoje
amerykańskie i niemieckie numerki na ubranie, niczym naszyjnik. Miał nadzieję, że ze względu na wiek i
doświadczenie zostanie kapitanem i dowódcą kompanii. Tymczasem znajdował się w środku nocy na granicy
czesko-niemieckiej.
Halt! zawołał konwojent.
Amerykanie zatrzymali się i stali bez ruchu na mrozie. Baraki, wśród których się znajdowali, wyglądały
tak samo jak tysiące innych mijanych tego dnia baraków. Była tylko jedna różnica: te baraki miały blaszane
kominy, z których buchały snopy iskier.
Konwojent zapukał do drzwi.
Otworzono je od wewnątrz. Ze środka wyrwało się światło, uciekając na wolność z szybkością stu
osiemdziesięciu sześciu tysięcy mil na sekundę. Wyszło też pięćdziesięciu Anglików w średnim wieku,
śpiewając Hej-ho, hej-ho, banda jest w komplecie" z operetki Piraci z Penzance.
* * *
Ci dziarscy i krzepcy śpiewacy byli jednymi z pierwszych anglosaskich jeńców wziętych do niewoli w
drugiej wojnie światowej. Teraz śpiewali na cześć prawie ostatnich. Od czterech lat, albo dłużej, nie widzieli
kobiety, dziecka ani ptaka. Nawet wróble omijały obóz z daleka.
Wszyscy Anglicy byli oficerami. Każdy z nich co najmniej raz próbował ucieczki z innego obozu.
Teraz znalezli się tutaj, otoczeni morzem umierających Rosjan.
Mogli robić podkopy, ile dusza zapragnie. I tak zawsze wyszliby na powierzchnię w obrębie drutów
kolczastych, gdzie milcząco powitaliby ich na pół żywi Rosjanie, którzy nie znali angielskiego, nie mieli ani
żywności, ani użytecznych informacji, ani własnych projektów ucieczki. Mogli sobie, ile dusza zapragnie,
planować ukrycie się w ciężarówce czy kradzież samochodu, gdyż żadne samochody nie wjeżdżały na teren ich
obozu. Mogli symulować chorobę, jeśli chcieli, ale to też nie zapewniało im wyjścia na zewnątrz. Jedyny szpital
dla jeńców to była salka na sześć łóżek właśnie na terenie obozu Brytyjczyków.
* * *
Anglicy byli czyści, pełni wigoru, schludni i silni. Zpiewali diablo dobrze. Ostatecznie ćwiczyli co
wieczór od lat.
Również od lat podnosili ciężary i podciągali się na drążku. Brzuchy mieli jak tarki do prania. Ich łydki
i bicepsy były jak kule armatnie. Wszyscy grali po mistrzowsku w warcaby, szachy, w brydża, pokera i domino,
w bilard i w ping-ponga, po mistrzowsku rozwiązywali też anagramy i krzyżówki.
Pod względem zaopatrzenia w żywność należeli do najbogatszych ludzi w Europie. W rezultacie
arytmetycznego błędu na początku wojny, kiedy do jeńców docierały jeszcze paczki, Czerwony Krzyż wysyłał
im co miesiąc pięćset paczek zamiast pięćdziesięciu. Anglicy gromadzili je tak przemyślnie, że teraz, pod koniec
wojny, mieli trzy tony cukru, tonę kawy, tysiąc sto funtów herbaty, dwie tony mąki, tonę konserw mięsnych,
tysiąc dwieście funtów masła w puszkach, tysiąc sześćset funtów sera, osiemset funtów mleka w proszku i dwie
tony pomarańczowej marmolady.
Trzymali to wszystko w pomieszczeniu bez okien. Dla ochrony przed szczurami wybili je całe blachą z
puszek po konserwach.
* * *
Niemcy odnosili się do nich z uwielbieniem, bo uważali, że są właśnie tacy, jacy powinni być Anglicy.
W ich wykonaniu wojna wyglądała stylowo, sensownie i zabawnie. Dlatego też Niemcy pozwalali im zajmować
cztery baraki, mimo że z powodzeniem mogli pomieścić się w jednym. Poza tym w zamian za kawę, czekoladę i
tytoń dawali im farbę, drzewo, gwozdzie i materiał na urządzenie wnętrza.
Anglicy dowiedzieli się na dwanaście godzin wcześniej, że przybywają Amerykanie. Nigdy dotychczas
nie mieli okazji podejmować gości, więc rzucili się do pracy jak szaleńcy. Czyścili, zamiatali, piekli, gotowali,
napychali słomą sienniki, nakrywali stoły, przygotowywali dla każdego z gości małe podarki.
Teraz wśród zimowej nocy witali gości śpiewem. Ich odzież przesiąkła zapachami uczty, którą
przygotowywali. Ubrani byli trochę jak do bitwy, a trochę jak na tenisa albo krokieta. Byli tak podnieceni swoją
gościnnością i całym tym bogactwem, jakie czekało w środku, że nie przyjrzeli się dobrze gościom podczas
powitania. Wydawało im się, że śpiewają dla braci oficerów przybyłych prosto z ognia bitwy.
Anglicy popychali przyjaznie Amerykanów w stronę drzwi baraku, wypełniając noc gwarem męskiej
paplaniny i przyjaznej fanfaronady. Nazywali Amerykanów Jankesami, mówili byczo jest", obiecywali, że
Jerry już długo nie pociągnie" i tak dalej.
Billy Pilgrim zastanawiał się półprzytomnie, kto to jest Jerry.
* * *
Znajdował się teraz w baraku obok żelaznego pieca kuchennego płonącego jaskrawą czerwienią. Stało
na nim kilkanaście czajników. Niektóre z gwizdkami. Stał tam też kocioł pełen złocistej zupy. I ta zupa była
gęsta. Na jej powierzchnię z majestatyczną powolnością wypływały prehistoryczne bąble, od których Billy
Pilgrim nie mógł oderwać wzroku.
Stały tam też długie stoły zastawione do bankietu. Przy każdym miejscu znajdował się talerz z puszki
po mleku w proszku. Mniejsza puszka to była filiżanka. Wyższa i węższa puszka zastępowała szklankę. W
każdej szklance było gorące mleko.
Przy każdym nakryciu leżała maszynka do golenia, ręcznik, paczka żyletek, tabliczka czekolady, dwa
cygara, mydło, dziesięć papierosów, pudełko zapałek, ołówek i świeca.
Jedynie świece i mydło były produkcji niemieckiej. Aączyło je jakieś upiorne, opalizujące
[ Pobierz całość w formacie PDF ]