[ Pobierz całość w formacie PDF ]
to do pana zadzwoni.
Odłożyłem, zniechęcony, słuchawkę. Zyta siedziała z kamienną twarzą.
Wracasz, Zyta, jeszcze do szpitala?
Nie wiem, nie wiem, co robić!
Jeśli możesz, to jedz prosto do domu. Pewnie Paweł wkrótce nadejdzie. Nie domyślasz się, czego
mogą od niego chcieć?
Pojęcia nie mam.
Słuchaj... podobno w sobotę utonęła jakaś dziewczyna w Kazimierzu. Kto wie, czy jej nie znał, tam się
wszyscy znają powiedziałem ostrożnie.
Oszalałeś! Paweł nigdy nie interesował się gówniarami. O co ty go posądzasz! Zresztą nie było go nad
Wisłą! wrzasnęła.
Skąd wiesz? spytałem spokojnie.
Wiem, bo ja tam byłam, widziałam, jak ją wyciągali... a Pawła nie było... szukałam go...
Milczałem. Zyta podeszła do mnie blisko. Miała metr osiemdziesiąt wzrostu, trzy centymetry więcej ode
mnie.
Sawa powiedziała z rozpaczą o cokolwiek by go oskarżali, on jest niewinny...
Stałem zamyślony, nie zauważyłem nawet, kiedy wyszła. Zatelefonowałem znów do komendy, tym ra-
zem do Kingi Borzęckiej. Historia się powtórzyła, porucznik wyszła, nie wiadomo, kiedy wróci, oczywiście
powtórzą, że dzwoniłem.
Już mnie nie kochają pomyślałem smętnie. Ale tym razem to ja muszę ich odnalezć!
Zadzwoniłem do Zyty, była już w domu, Paweł jeszcze nie wrócił, obiecała, że jak się pokaże, natych-
miast da mi znać.
Przepraszam cię, Sawa, zachowałam się jak idiotka, ale wiesz, jaki jest Paweł... głos jej się załamał.
Przestań, do cholery, traktować go wiecznie jak małego chłopca... Da sobie radę! Zapominasz, że to
sławny i bardzo już dorosły pisarz; będzie miał znów temat do nowej sztuki, tym razem kryminalnej, a ty
wez relanium i przestań histeryzować. Wpadnę do was wieczorem, to się wspólnie pośmiejemy z twoich
strachów.
Ale nie było mi do śmiechu. Niezależnie od sprawy Pawła, muszę przecież się z nimi zobaczyć. I nagle
olśniło mnie. Przecież znam Biedę. Bieda... Mój Boże, tyle lat się znamy, jako młody chłopak służył w od-
dziale mego ojca... Zna Hankę, bardzo ją emablował w swoim czasie. Kto, jak kto, ale Bieda będzie wiedział
najlepiej.
Gorączkowo szukałem w notesie jego telefonu, bezpośredniego telefonu.
Kto?! zapytał ostro. Była chwila milczenia, dla mnie wieczność, a potem... Seweryn! Jak się cie-
szę, chłopcze. Masz jakąś sprawę? Tak, tak, zaraz sprawdzę... Maciak... Paweł... Jak bieda, to do Biedy!
śmiał się, zadowolony ze swego starego dowcipu. Słuchaj, stary, a może byśmy się tak gdzieś umówili?
Jesteś jeszcze słomianym wdowcem? Dawno cię nie widziałem...
Chętnie. Ja mam czas, jak wiesz, mam dużo czasu, dostosuję się do ciebie zapewniałem skwapli-
wie.
Pies zaczął szczekać. Bieda coś jeszcze mówił, gdybym mógł, tobym swego pudla udusił.
Przepraszam cię, Stasiu, mój kundel urządza nagły koncert... Mówisz o siódmej? Gdzie?! Dobra
będziesz już wiedział?... Tak?... Ja też ci trochę poopowiadam, może się wam to przyda, twoi ludzie pro-
wadzą tę sprawę tak mam już pewne wnioski nie!... Nie znam, niestety... Prywatny detektyw... a to
dobre!... No to cześć!
Trzasnąłem wściekle słuchawką. Sewerek oberwie tym razem! Nie zdążyłem się obrócić. Poczułem
straszny ból w potylicy i zwaliłem się w ciemność.
ROZDZIAA VIII
Nie chciało mi się otwierać oczu, w głowie huczało słyszałem jakieś glosy i jeden dziwnie znajomy...
Czy zdjęcie na pewno nic nie wykazało?
Zapewniam panią, że wszystko w porządku, uderzenie przeszło bokiem. I tak by się ocknął po jakimś
czasie, to gaz go uśpił tak twardo...
Gaz?! wrzasnąłem, ale nikt na to nie zareagował.
On coś szepcze, doktorze! Zwariowali? Szepcze...
Zupełny dom wariatów powiedziałem grubym głosem.
Chyba usłyszeli, bo zrobił się popłoch. Kiedy z wysiłkiem otworzyłem oczy, nachylał się nade mną bro-
dacz w białym fartuchu.
To nie dom wariatów, proszę pana, tylko szpital powiedział uprzejmie.
Usiłowałem się dzwignąć. Ból łupnął w czaszce, aż mi pociemniało w oczach. Całkiem jak wtedy...
Ale mi przyłożył poskarżyłem się dziecinnie.
Ee... niech się pan nie pieści. Małe draśnięcie...
Ile czasu tu jestem? przypomniałem sobie sprawę Pawła, umówione spotkanie z Biedą.
Kilkanaście godzin. Znalazł pan sobie miejsce do spania...
A kto właściwie mnie przywiózł?
Jak to kto? Pana narzeczona, ukochana czy jak to się teraz nazywa.
Hanka?! poderwałem się z łóżka.
Niech pan nie krzyczy... Obok w pokoju leży ciężko chory. O Hance nie słyszałem. Kapitan Biało-
wiejski mówił o niej święta Kinga"...
Opadłem na poduszki zaniemówiłem.
Chyba nie będzie pan znów spał, czekają od rana, pozwoliłem im wejść, jak tylko się pan obudzi.
Bardzo twarzowy opatrunek stwierdziła porucznik Borzęcka na powitanie.
Białowiejski był cały w uśmiechach.
Znowu mnie kochacie zauważyłem podejrzliwie. Ale jak się do was dzwoni, to was nie ma.
Jakoś to głupio wypadło bąknęła Kinga.
Głupio zgodziłem się macając bandaż.
Niech pan podziękuje pani Janickiej pouczył mnie Białowiejski. Gdyby nie ona, mogłoby być za
pózno.
A ja myślałem, że uratowała mnie święta Kinga" powiedziałem niewinnie.
Kinga? Janicka przyszła zabrać pana na obiad. Poczuła gaz, narobiła alarmu.
Gaz? Co z tym gazem, myślałem, że mi się śniło...
Nie. Ktoś pana łupnął w głowę i potem odkręcił wszystkie kurki w kuchence. Janicka wezwała pogo-
towie.
Ale lekarz twierdzi, że przywiozła mnie tutaj święta Kinga".
Ja... ja byłam przypadkiem na Górnośląskiej... wstąpiłam do pana... akurat przyjechało pogotowie,
więc przywiozłam pana do szpitala tłumaczyła Kinga pod drwiącym spojrzeniem Białowiejskiego.
No tak, a nie domyśla się pan, kto mógł tak pana urządzić? zaczął urzędowanie Białowiejski.
A to nie wy?! zdziwiłem się obłudnie.
Nie, nie my odpowiedział smutno.
Czekaj, Jacku... może nam chory powie, dlaczego mielibyśmy go utłuc?
To jasne roześmiałem się triumfująco. Czekałem na to pytanie. Dzwoniłem do waszego szefa!
Też mi powód zdumiał się Białowiejski.
Baliście się, że ja, amator, prędzej rozwikłam śledztwo niż wasza ekipa. A stary ma już chyba dość
tej złotej serii morderstw...
Właśnie... Stary prosił, żeby pana pozdrowić wtrąciła taktownie Kinga.
Czy pan przypuszcza, że ktoś mógł słyszeć pańską rozmowę, co pan mówił, wiem już od pułkownika
Biedy.
Pojęcia nie mam. Byłem sam w pokoju, chyba że jestem na podsłuchu...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]