[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czego jestem w stanie zrobić to po raz drugi. To pomogło mi zwalczyć śmiertelne
obawy, które opadły mnie jak czarne chmury, odpłynęły i powróciły ze zdwojoną
siłą. Szedłem po Wzorcu i przypomniałem sobie całą przeszłość, przypomina-
łem sobie dni sprzed tych paru wieków spędzonych na Cieniu-Ziemi i rozmaite
miejsca na tym Cieniu, które były mi drogie i bliskie, zwłaszcza zaś jedno, które
szczególnie ukochałem, najbardziej po Amberze.
Przemierzyłem jeszcze trzy łuki, linię prostą i szereg ostrych zakrętów, znów
w pełni świadom swej mocy, której nigdy nie straciłem: mocy panowania nad
Cieniami.
Kolejnych dziesięć zakrętów przyprawiło mnie o zawrót głowy, pózniej przy-
szła kolej na krótki łuk, linię prostą i Ostatnią Zasłonę. Każdy krok stanowił mękę.
Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Woda była raz zimna, raz wrząca. Fale
napierały bezlitośnie. Walczyłem z nimi, idąc stopa za stopą. Iskry tryskały mi te-
raz aż do piersi, wreszcie do ramion. Sięgały oczu, były wszędzie wokół. Ledwo
widziałem przez nie sam Wzorzec.
Teraz jeszcze krótki łuk, kończący się w ciemności.
Raz. . . dwa. . . Ostatni krok był jak próba przebicia się przez betonowy mur.
Ale wyszedłem z niej zwycięsko. Dopiero wtedy się odwróciłem się wolno i spoj-
rzałem za siebie, na drogę, którą przebyłem. Nie pozwoliłem sobie na luksus osu-
nięcia się na kolana. Przecież byłem księciem Amberu i nic nie mogło mnie zmu-
sić do okazania słabości przed równymi sobie. Nawet Wzorzec!
Pomachałem wesoło w kierunku, gdzie zapewne stali. Czy mnie widzieli, to
już inna sprawa.
Zadałem sobie teraz pytanie, co dalej. Znałem już moc Wzorca. Wrócić tą
samą drogą to żadna sztuka Ale po co? Nie miałem swojej talii kart, lecz prze-
cież mogłem się posłużyć Wzorcem. Wprawdzie oni tam na mnie czekali, mój
brat i siostra, i Moire o udach toczonych z marmuru. . . Lecz z drugiej strony De-
irdre mogła od tej pory radzić sobie sama w końcu uratowaliśmy jej życie. Nie
czułem się w obowiązku opiekować się nią na stałe. Random był na rok uwią-
zany do Rebmy, chyba że zbierze się na odwagę i skoczy na Wzorzec, którego
magiczna moc pomoże mu uciec. Jeśli chodzi o Moire, to miło mi było ją poznać
i może los znów nas ze sobą zetknie, co powitam z radością. Zamknąłem oczy
70
i skłoniłem głowę.
Jednakże ułamek sekundy wcześniej mignął mi z dala jakiś cień. Czyżby Ran-
dom próbował szczęścia? Tak czy owak nie dowie się, dokąd się udałem. Nikt się
nie dowie.
Otworzyłem oczy. Stałem w środku takiego samego Wzorca, lecz odwrócone-
go. Było zimno, a ja czułem się piekielnie zmęczony, ale byłem w Amberze
w prawdziwym pokoju, którego tamten, przed chwilą opuszczony, stanowił tyl-
ko odbicie. Z Wzorca mogłem przenieść się do dowolnego miejsca w Amberze.
Z powrotem mogą jednak być kłopoty.
Stałem tak ociekając potem i zastanawiałem się, co robić. Jeśli Eryk zamiesz-
kał w apartamentach króla, mogę go tam poszukać. Albo w sali tronowej. Ale
wtedy będę musiał znów przejść przez Wzorzec, żeby dotrzeć do punktu, skąd
możliwa jest ucieczka.
Przeniosłem się do znanego mi tajnego pomieszczenia w pałacu. Była to ciem-
na klitka bez okna, do której wpadało trochę światła przez judasza wysoko w gó-
rze. Zamknąłem się od środka na zasuwę, wytarłem z kurzu drewnianą pryczę
przy ścianie, rozciągnąłem na niej pelerynę i ułożyłem się do drzemki. Gdyby
ktoś schodził tu z góry, usłyszę go znacznie wcześniej, nim dotrze do drzwi. Za-
snąłem.
Po jakimś czasie obudziłem się. Wstałem, wytrzepałem pelerynę i znów ją
włożyłem. Potem zabrałem się za pokonywanie długiego szeregu kołków w ścia-
nie wiodących w górę do pałacu. Wiedziałem, na jakim poziomie się znajduję,
dzięki oznaczeniom na murze. Na drugim piętrze wskoczyłem na niewielki podest
i zajrzałem przez judasz, śladu żywego ducha. W bibliotece było pusto. Przesuną-
łem więc ruchomą część ściany i wszedłem.
W pierwszej chwili poraziła mnie ogromna liczba książek. To zawsze robi na
mnie wrażenie. Pózniej przejrzałem cały pokój, łącznie z gablotami, i w końcu
podszedłem do kryształowej szkatuły, w której jak żartowaliśmy krył się
cały zjazd rodzinny. Zawierała bowiem cztery talie rodzinnych kart i zacząłem
się teraz zastanawiać, jak wydobyć jedną z nich nie wzniecając alarmu, który
uniemożliwi mi jej użycie. Po dziesięciu minutach powiodło mi się, choć nie była
to łatwa sztuczka. Pózniej, z talią w ręku, usadowiłem się w wygodnym fotelu,
żeby pomyśleć.
Karty były takie same jak te Flory, więziły nas pod szkłem i były zimne w do-
tyku. Teraz już wiedziałem dlaczego.
Potasowałem je i rozłożyłem przed sobą w należytym porządku. Odczytałem
z nich, że całą rodzinę czekają w najbliższych czasach kłopoty. Zebrałem je z po-
wrotem, zostawiając jedną kartę. Był na niej Bleys. Zapakowałem pozostałe karty
do pudełka i włożyłem za pasek. Potem zacząłem się przyglądać Bleysowi.
Właśnie w tym momencie usłyszałem szczęk klucza w zamku. Cóż mi po-
zostawało? Poluzowałem miecz w pochwie i czekałem pochyliwszy się nisko za
71
biurkiem. Po chwili wyjrzałem ostrożnie i zobaczyłem, że to służący imieniem
Dik, który najwyrazniej przyszedł posprzątać, gdyż zabrał się do opróżniania po-
pielniczek i koszy na śmieci oraz do odkurzania pólek. Nie chciałem, żeby mnie
odkrył w tej poniżającej pozycji, wstałem więc i powiedziałem:
Dzień dobry, Dik. Pamiętasz mnie?
Poszarzał, zbladł i omal nie uciekł. W końcu wyjąkał:
Oczywiście, panie. Jak mógłbym zapomnieć?
Sądzę, że po tak drugim czasie byłoby to całkiem możliwe.
Nigdy, lordzie Corwinie zapewnił mnie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]