[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nad morze i skręciła w stronę domu na wzgórzu. Mniejsza - grubaska - została po drugiej
stronie. Jadąc, coś do siebie wykrzykiwały, póki gruba nie skręciła na ścieżkę naprzeciw
stacji benzynowej.
Wróciłem po herbatniki.
Po południu byłem w kościele. Odkładałem tę wizytę, spodziewając się kłopotów -
pytań, niechęci. Złego wrażenia, niedobrego samopoczucia. Trzeba ufać intuicji. Ksiądz, z
którym wdałem się w rozmowę, okazał się gburem. Nie waham się użyć tego słowa.
Potraktował mnie prawie jak przestępcę. Po co w ogóle tam poszedłem? Naprawdę tylko po
nowy powód do irytacji - do stresu, do skoków ciśnienia, które odczuwam ostatnio, zwłaszcza
w skroniach! Ale mniejsza o samopoczucie. Chodzi o mur, jaki napotkałem.
Wracając ze spaceru, skręciłem za łódkami, nie dochodząc do przejścia w stronę mego
Ośrodka. Pamiętałem, że tutaj, bliżej morza, był kościół. I teraz wieczorami słyszałem bicie
dzwonu. Nie pomyliłem się: stał, jak w latach pięćdziesiątych - wśród sosen, za niskim
murem. Odnowiony, biały (wówczas z czerwonej cegły), z dzwonnicą obok i drewnianym
krzyżem na dziedzińcu. Pod murem kwiaty - dalie, dużo nasturcji. Wszystko jeszcze w
słońcu, przeświecającym przez korony drzew. Dwie kobiety w szarych fartuchach pieliły
rabaty, klęcząc na ziemi. Spytałem o księdza - pokazały budynek plebanii obok. Rozmowę z
nim spisałem zaraz po powrocie, na kartce wyrwanej z zeszytu. Do dziś zresztą pamiętam
każde słowo. Trudno zapomnieć.
- Dzień dobry - powiedziałem, stając w progu dość obszernego pokoju.
To zwyczajne pozdrowienie okazało się błędem, ponieważ ksiądz (zapewne
proboszcz), odwracając się szybko od parapetu okiennego, nad którym stał pochylony (zdaje
się, że czytał gazetę), odezwał się ostrym tonem:
- Nie zna katolickiego powitania?
- Jestem człowiekiem niewierzącym - wyjaśniłem, licząc na minimum tolerancji.
Ale nie był tolerancyjny. Popełniłem drugi błąd. Zapadło milczenie. Ten człowiek
patrzył na mnie przez chwilę, jakby zobaczył wysłannika szatana. Wcielenie zła. Zapewne
nikt jeszcze nie odezwał się w ten sposób do niego. Uśmiechnąłem się, ale nie odwzajemnił
uśmiechu. Otyły, łysiejący mężczyzna po sześćdziesiątce. Okrągła twarz, trochę obwisłe
policzki. Był w beżowej kamizeli, nie dopiętej na brzuchu. Pod kamizelą sutanna - chyba
poplamiona i pocerowana.
- Chciałem prosić księdza o informację - powiedziałem po chwili. - Sprawa jest
delikatna.
Teraz wiem, że niepotrzebnie to wszystko mówiłem. Należało od razu odwrócić się i
wyjść. Wiedziałem już, że odmówi - co gorsze, spodziewałem się, że może mnie obrazić i
upokorzyć. Nie zapraszał do środka (ciągle stałem w progu), nie poprosił, żebym usiadł,
chociaż koło biurka stało kilka krzeseł. Pozostał przy oknie - ja przy drzwiach.
- O co chodzi?
- Chciałem zajrzeć do ksiąg parafialnych z lat pięćdziesiątych. Ubiegłego wieku,
oczywiście.
- Po co?
- Chcę odnalezć świadectwo chrztu pewnej parafianki księdza. Kobiety z tej
miejscowości. Urodziła się w maju pięćdziesiątego trzeciego roku.
- Czyje to dziecko?
Teraz ja zamilkłem. Czy miałem powiedzieć, że mogę być ojcem? Zawahałem się.
Musiał zauważyć to wahanie.
- Więc o co mu chodzi? - spytał głośniej.
- Być może to moje dziecko. Nie mam pewności - powiedziałem.
- A wtedy też nie był pewien?
- Kiedy?
- Wtedy, gdy grzeszył! W roku pięćdziesiątym drugim, czy tak?
- Proszę księdza, patrzę na tę sprawę inaczej. Moja córka, jeśli jest moją córką, ma
teraz pięćdziesiąt lat. Jej matka nie żyje. Ja sam zbliżam się do siedemdziesiątki. Może
ludzkie grzechy również ulegają przedawnieniu? Tak jak przestępstwa? Mam nadzieję, że Pan
Bóg jest bardziej wyrozumiały, niż my. W roku pięćdziesiątym drugim mieliśmy po
siedemnaście lat. Byliśmy dziećmi.
- Nie - powiedział stanowczo. - Grzechy się nie przedawniają. - I po chwili: - A w
ogóle po co odgrzebywać sprawę? Jeśli córka ma pięćdziesiąt lat, żyje tu od zawsze, a pan,
człowieku, chce jej dopiero teraz o tym powiedzieć? Po co, pytam? Bo nagle przypomniał
sobie, że kiedyś zgrzeszył, tak?
Milczałem.
- Miała pewno przybranego ojca. Miała czy nie?
- Nie wiem - powiedziałem. - Być może.
- Nie! Nie udostępnię ksiąg. Niech nawet nie wymienia nazwiska. Nie chcę wiedzieć!
- Mówił to wszystko coraz głośniej. Chyba zaczął krzyczeć.
Stałem jeszcze chwilę w drzwiach. Na parapecie za nim widziałem paprotkę. Zielona
plama na tle okna. Po upływie minuty lub dwóch odwróciłem się i wyszedłem bez
pożegnania.
Pózniej - trzęsąc się ze zdenerwowania - rozmyślałem długo o tej rozmowie. Już w
nocy, po zgaszeniu światła, przyszło mi do głowy, że miał rację. Czy nie chcę tych wyjaśnień
dla własnego spokoju? Z powodu tak zwanego sumienia, jeśli sumieniem jest niepokój? Stres,
skoki ciśnienia? Po co to wszystko? I tak dalej, i tak dalej. Gonitwa myśli.
* [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • loko1482.xlx.pl