[ Pobierz całość w formacie PDF ]
obudził Pana Samochodzika. Otworzył leniwie oczy.
- Wcześnie dziś wstaliście - zauważył. - Jakie plany?
- Zaraz wytoczymy samolot z hangaru...
- Przecież on stoi po prostu na łące - uśmiechnął się.
- Owszem, ale to ładnie brzmi: wytoczymy z hangaru . Wsiądziemy i polecimy na
południe wypatrując piramidy. Jakoś po południu ją znajdziemy i przylecimy po pana, żeby
nie wydobywać skarbów bez czujnej kontroli kierownika...
- Tym kierownikiem jest chyba Michaił - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - W
każdym razie to jego wyprawa...
Zjedliśmy śniadanie. Czułem się wolny i gotów do wielkich czynów. Wsiedliśmy z
Michaiłem do jego koszmarnego latającego wehikułu i wystartowaliśmy. Owiał nas wiatr
pachnący jesienią, ale jednocześnie było ciepło i przyjemnie.
- W Polsce nazywamy taką ciepłą jesień babim latem - powiedziałem.
- A w Kanadzie nazywa się ją indiańskim latem - odpowiedział. - Często nie sposób
dojść, dlaczego różne rzeczy nazywają się tak, a nie inaczej...
Wysoko nad nami przemknął boeing lecący pewnie z Moskwy do Pekinu. Pod nami
stada zwierząt skubały trawę. Było spokojnie. Po napięciu ostatnich dni odpoczywałem...
- Aż mnie kusi, żeby tu zostać - westchnął Michaił. - Tylko pomyśl, Pawle, facet
chałupniczo buduje tu samoloty. My z twoimi umiejętnościami wejdziemy z nim w spółkę i
będziemy wyposażać je w nadajniki radiowe...
- Albo będziemy latali nad krajem przewożąc owce samolotem - przypomniałem
sobie, jak leciałem z panem Tomaszem do Chartumu.
- Można i owce - uśmiechnął się.
- Obawiam się, że to radosne bezhołowie szybko się skończy - westchnąłem. - Zaraz
pojawią się żądni pieniędzy biurokraci, którzy zażądają licencji pilotów, badań technicznych
samolotu...
- Ma niezłe parametry aerodynamiczne - powiedział Michaił. - Myślę, że niektóre
testy byłby w stanie przejść.
- Tak, ale lotki ustawiasz korbką. Poza tym nie wiem, czy w krajach, że się tak
wyrażę, cywilizowanych nie ma przypadkiem zakazu lotu dwupłatowcami.
- Chyba nie. Ja w każdym razie nie słyszałem.
- To dlaczego, skoro to lepsza konstrukcja niż jednopłatowce, już się takich nie robi?
- Tego nie wiem - zasępił się. - Sądzisz, że szybko ten kraj się ucywilizuje?
- Obawiam się, że błyskawicznie - westchnąłem. - Rak biurokracji to ma do siebie, że
jak się w jednym miejscu zaszczepi, to niczym nie można go usunąć. Tu po prostu
znajdujemy się w krótkim momencie dziejów, gdy stara kadra komunistyczna odeszła w
niebyt, a nowa nie jest w stanie kontrolować wszystkiego.
- To może reaktywujemy herbaciany szlak. Kupimy sobie juczne wielbłądy i
będziemy wozić herbatę z Pekinu do Moskwy... Albo chociaż do Irkucka.
- Obawiam się, że cywilizacja za szybko zacznie nam deptać po piętach. Ale można ją
wykorzystać. Ty wiesz, jaki to gigantyczny rynek na panele baterii słonecznych i telefony
satelitarne?
- To wielki kraj - westchnął. - Nie podbijemy go...
- To miejsce, gdzie mieliśmy przymusowe lądowanie - Michaił pokazał kawałek
szlaku pod nami. - Teraz wkraczamy w nieznane...
Kilka kilometrów dalej przelecieliśmy nad sporym miasteczkiem.
- Trzeba było iść wtedy w drugą stronę - powiedział. - Trafilibyśmy prosto na stację
benzynową i zapewne telefon...
- Mądry Polak po szkodzie - mruknąłem.
Roześmiał się.
Do miasteczka od zachodu dochodziła asfaltowana szosa, a na południe znowu biegł
dalszy odcinek szlaku. Polecieliśmy w tamtą stronę. Ruch na tym odcinku był dość spory.
Jezdziły ciężarówki, wozy zaprzężone w konie, pędzono stada zwierząt. Okolica stawała się
jednak coraz bardziej pustynna. Przelecieliśmy nad jeszcze jedną osadą. W morzu piasków
wyglądała niemal jak oaza. Kawałek dalej zgubiliśmy dawny szlak. Audziliśmy się, że
zdołamy go niebawem odnalezć, ale jak się okazało były to próżne nadzieje. Zbyt wiele lat
minęło, zbyt wiele burz piaskowych przeszło nad starą drogą.
- To już koniec - powiedział Michaił rozczarowany. - Pora wracać.
- Jeszcze kawałek - poprosiłem.
Pomknęliśmy nad pustynią w stronę bliskiej już granicy. - Założenia były chyba dobre
- mruknąłem.
- Oczywiście. Można powiedzieć, że Pan Samochodzik rozwikłał zagadkę. Ale kraj
jest zbyt wielki, żeby odnalezć właściwy szlak i tajemniczy kamienny ostrosłup...
Wybraliśmy dobrze, lataliśmy nad najbardziej prawdopodobną trasą. Tyle tylko, że minęło
wiele lat. Być może piramidkę pochłonęły wędrujące piaski, które potem porosły stepową
trawą. Może rozwalono ją, by kamieni użyć do obudowy paleniska w jurcie albo umocnienia
drogi. Zabytki mają to do siebie, że nie są wieczne... Różnie mogło się zdarzyć...
- Pamiętasz, co mówiłem ci wtedy w Tobolsku? - zapytał Michaił.
- Gdy płynęliśmy przez rzekę?
- Nie, wcześniej, na murze więzienia. Trzeba cieszyć się chwilą. Podziwiać piękno
przyrody. Pomyśl, że teraz nie musimy obserwować ziemi. Możemy wznieść dumne
spojrzenie naprzód. Jak tamtej nocy, gdy Ungern i Ossendowski pojechali samochodem w
step i w ciemności wypatrywali ślepi wilków... - nadal jednak nie odrywał spojrzenia od
stepu.
Wypatrzył ją pierwszy i obniżył lot. Kamienna piramidka niemal identyczna jak w
Międzybrodziu stała na niewysokim pagórku. Osadził samolot na szosie. Wyjąłem z kieszeni
fotografię.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]