[ Pobierz całość w formacie PDF ]
daleko. Teraz to już tylko kwestia czasu.
- Kwestia czasu - powtórzył jak echo Andrea.
Spojrzał na słońce, prawie niewidoczne za gromadzącymi się chmurami.
- Godzina, najwyżej półtorej. Będą tu przed zachodem. A my stąd nie odejdziemy. -
Popatrzył zagadkowo na Mallory ego. - Nie możemy zostawić chłopca. A nie uciekniemy, jeśli go
wezmiemy ze sobą... Zresztą wtedy tak czy inaczej umrze.
- Nie zostaniemy tutaj - oznajmił Mallory. - Zginiemy, gdybyśmy zostali. Albo znajdziemy
koniec w jednym z tych milutkich lochów, o których opowiadał monsieur Vlachos.
- Trzeba wybierać to, co najważniejsze - powiedział Andrea powoli. - Tak powinno być,
prawda, mój drogi? To, co najważniejsze. Tak powiedziałby kapitan Jensen.
Mallory poruszył się, zakłopotany, ale jego głos brzmiał pewnie i zdecydowanie.
- Ja również tak uważam, Andrea. Prosty rachunek - tysiąc dwustu do jednego. Wiesz, że
tak powinno być. - W jego głosie brzmiało zmęczenie.
- Tak, wiem. Ale nie masz się co martwić - Andrea uśmiechnął się. - Dalej, przyjacielu.
Zanieśmy dobre wieści towarzyszom.
Gdy weszli do środka, Miller podniósł głowę. Rozpiął śpiwór i przy świetle opartej o plecak
latarki opatrywał Stevensowi złamaną nogę.
- Kiedy wreszcie zrobimy coś z tym chłopakiem, komendancie? - Głos miał urywany,
gniewny; niecierpliwym gestem wskazał oszołomionego snem porucznika. - Ten cholerny
nieprzemakalny śpiwór przemókł na wylot. I to samo jest z chłopakiem, który w dodatku prawie
zamarzł: jego noga przypomina w dotyku mrożoną wołowinę. Musimy mieć ciepło, komendancie,
ciepłe pomieszczenie i coś gorącego do picia - inaczej on się wykończy w ciągu dwudziestu
czterech godzin. - Miller zadrżał i rozejrzał się dokoła po spękanych ścianach jaskini. - Zresztą
nawet w pierwszorzędnym szpitalu nie miałby wielkich szans... W tej przeklętej lodówce tylko
niepotrzebnie marnuje czas próbując oddychać.
Miller prawie wcale nie przesadzał. Woda ze stopionego śniegu ściekała bez przerwy po
omszałych ścianach jaskini albo skapywała bezpośrednio do na pół zamarzniętej kałuży na dnie.
Bez wentylacji i bez ujścia dla nagromadzonej wody całe pomieszczenie było mokre, duszne i
straszliwie zimne.
- Możliwe, że go wezmą do szpitala prędzej, niż się spodziewasz - powiedział Mallory
sucho. - Jak z jego nogą?
- Gorzej. - Miller nie owijał w bawełnę. - Wygląda o wiele gorzej. Przed chwilą sypnąłem
kolejną garść sulfatiazolu i zawinąłem wszystko na nowo. Nic więcej nie mogę zrobić,
komendancie, a to, co robię, jest i tak tylko stratą czasu... Co to za dowcip z tym szpitalem? -
zapytał podejrzliwie.
- To nie był dowcip - powiedział Mallory - tylko jeden z najbardziej nieprzyjemnych
faktów. Idzie na nas niemiecka obława. Traktują sprawę serio. Znajdą nas bez wątpienia.
Miller zaklął.
- To pięknie... to cudownie - rzekł gorzko. - Jak daleko są, komendancie?
- Godzinę drogi albo troszkę więcej.
- Więc co zrobimy z tym młodzieńcem? Zostawimy go tutaj? Zdaje się, że dla niego byłby
to jedyny ratunek.
- Stevensa wezmiemy ze sobą. - W głosie Mallory ego brzmiało niedopuszczające dyskusji
zdecydowanie.
Miller patrzył na niego przez długą chwilę, jego twarz była bardzo chłodna.
- Stevensa wezmiemy ze sobą - powtórzył Miller. - Będziemy go ciągnąć, póki nie umrze...
a to nie potrwa długo... i potem zostawimy go w śniegu. Tak?
- Właśnie tak, Dusty. - Mallory strzepnął śnieg ze swego ubrania i znowu skierował wzrok
na Millera. - Stevens za dużo wie. Niemcy mogli się domyślić naszej obecności na wyspie, ale nie
mają pojęcia, że zamierzamy dostać się do fortecy... I nie wiedzą, kiedy nadpłynie flota. Ale
Stevens wie. Zmuszą go do mówienia. Po scopolaminie każdy by powiedział.
- Po scopolaminie! Scopolamina dla umierającego człowieka?! - Miller nie mógł w to
uwierzyć.
- Dlaczego nie? Sam bym to zrobił. Gdybyś był niemieckim dowódcą i wiedział, że twoje
armaty i połowę ludzi w fortecy mogą posłać do wszystkich diabłów, i to w każdej chwili, też byś
to zrobił.
Miller usiłował się uśmiechnąć i potrząsnął głową.
- Ten mój...
- Wiem. Ten twój język. - Mallory uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu. - Mnie to
wszystko jeszcze mniej się podoba niż tobie, Dusty. - Odwrócił się i podszedł do przeciwległej
ściany jaskini. - Jak się czujecie, główny mechaniku?
- Nie najgorzej, sir. - Casey Brown tylko co się obudził, zdrętwiały i drżący w
przemoczonym ubraniu. - Coś nie w porządku?
- Owszem, i to niejedno - zapewnił go Mallory. - Idzie na nas obława. Za pół godziny
musimy stąd wyjść. - Spojrzał na zegarek. - Dokładnie o czwartej. Myślicie, że uda wam się złapać
Kair?
- Bóg wie - powiedział Brown szczerze. Sztywno podniósł się na nogi. - Nie obchodziliśmy
się wczoraj za dobrze z naszym radiem. Spróbuję.
- Dziękuję. Uważajcie, żeby antena nie wystawała sponad wąwozu.
Mallory chciał wyjść z jaskini, ale zatrzymał się gwałtownie na widok Andrei, który
przykucnął z głazem tuż koło wejścia. Kończył właśnie przymocowywać lornetkę do lufy swego
mauzera, a teraz owijał lufę śpiworem, aż cały karabin znalazł się w białym kokonie. Mallory
przyglądał mu się w milczeniu. Andrea zerknął na niego, uśmiechnął się, wstał i sięgnął po plecak.
W pół minuty był już ubrany w kombinezon maskujący; ściągnął ciasno sznur kaptura i włożył na
nogi brezentowe buty z elastycznymi ściągaczami. Podniósł mauzer i uśmiechnął się lekko.
- Wybieram się na małą przechadzkę, kapitanie - powiedział ze skruchą. - Za pana
pozwoleniem, oczywiście.
Mallory kilka razy z rzędu kiwnął głową.
- Mówiłeś, że nie mam się co martwić - mruknął. - Powinienem był wiedzieć. Mogłeś mnie
uprzedzić, Andrea. - Ale jego protest był odruchowy, bez żadnego znaczenia.
Mallory nie czuł ani gniewu, ani nawet oburzenia za to milczące zlekceważenie jego
władzy. Nałóg wydawania rozkazów nie ustępował łatwo u Andrei; przy tych okazjach, kiedy
ostentacyjnie szukał aprobaty albo radził się co do szczegółów zamierzonej akcji, była to zwykle
sprawa grzeczności i informacji o jego zamiarach. Zamiast oburzenia Mallory czuł tylko przemożną
ulgę i wdzięczność dla tego uśmiechniętego olbrzyma. Mówił Millerowi, że będą wlec ze sobą
Stevensa, aż umrze, a potem go porzucą, mówił z obojętnością, która maskowała jego
rozgoryczenie wobec tego, co musi zrobić, ale nawet wtedy nie wiedział, jak jest przygnębiony, jak
boli go serce z powodu tej decyzji, dopóki nie zyskał pewności, że nie jest potrzebna.
- Przepraszam - Andrea był skruszony, ale uśmiechnięty. - Powinienem był ci powiedzieć.
Myślałem, że rozumiesz... W tej sytuacji nie pozostaje nic innego, prawda?
- Nic innego - przyznał Mallory. - Odciągniesz ich na przełęcz?
- Nie ma innego sposobu. Na nartach dogoniliby mnie w kilka minut, gdybym zszedł w
dolinę. Oczywiście nie mogę wrócić, póki się nie ściemni. Będziecie tutaj?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]