[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rodziców, którzy uchronili mnie od kontaktu z bigoteriÄ…. Mam wyksztaÅ‚­
cenie, którego większość mężczyzn może mi pozazdrościć, i cieszę się
szacunkiem wśród moich sióstr...
- Nie ma pani żadnych sióstr, Lily - przerwał jej Avery. - Ma pani
swojÄ… organizacjÄ™, swoje cele, swoje wyksztaÅ‚cenie, ale jeÅ›li chodzi o ro­
dzinÄ™, to nie ma jej pani tak samo jak ja. A może nawet ja jestem w lep­
szej sytuacji niż pani. - Zobaczył, że drgnęła, jakby ją uderzył. Mimo to
nie przestał mówić, desperacko usiłując zmusić ją do zrewidowania
przekonań.
- Nawet pani obecność tu, w tym domu, jest warunkowa - zauwa­
żył. - A ja, mając tak niewiele, mogę przynajmniej dochodzić prawnie
własności Mill House. Pomimo tego, co zrobił Horatio, pomimo jego
testamentu, mam pewne prawa wobec domu, których pani nigdy nie
będzie mogła sobie rościć, bo ojciec nie dał pani nazwiska.
Oddychała ciężko. Przez chwilę myślał, że podniesie rękę i wymierzy
mu policzek. UcieszyÅ‚oby go to, gdyż byÅ‚by to sygnaÅ‚, że na pewnym po­
ziomie zgadza się z nim i właśnie dlatego musi użyć siły, by zaprzeczyć.
- To tylko budynek - powiedziaÅ‚a, czujÄ…c siÄ™, jakby zdradzaÅ‚a przyja­
ciela. - Przedmiot. Coś, co można posiadać. Nie potrzebuję kamiennych
ścian ani drewnianych podłóg, żeby wiedzieć, kim jestem i co znaczę.
- Bzdura - warknÄ…Å‚. - To nie tylko budynek. To coÅ›, w czym za­
mknięta jest tradycja rodziny, życie i historia jej członków.
- To dom, nie katedra - upierała się, ale w przyćmionym świetle
świec dostrzegł, że policzki jej poróżowiały. - Myśli pan, że jeśli zostanie
143
właścicielem Mill House, to w jakiś sposób zyska pan rodzinę, której
nigdy pan nie miaÅ‚? Cóż, rodziny nie dostaje siÄ™ na mocy aktu notarial­
nego, Avery.
Prawda tych słów, bolesna, zraniła go mocno. Wiedziała o tym, że
zada mu ból, ale liczyła, że powstrzyma w ten sposób jego język. Jednak
nie powstrzymała.
- Rodzina, Lil? - pochylił się ku niej nad biurkiem z drwiną na
ustach. - %7łyczy pani sobie porozmawiać o rodzinie? Cóż, dlaczego nie?
Będziemy jak ci ślepcy, którzy opisywali słonia, nieprawdaż?
Wystraszyła się.
-Nie, ja nie...
- Porozmawiajmy - obstawaÅ‚. - Być może wspólnie potrafimy skle­
cić na ten temat coś sensownego. Pani miała zresztą rodziców, którzy
panią uwielbiali - tak? Nieważne, tak czy owak rodziców. Ja, nie mając
rodziców, miałem za to pozycję, nazwisko, dom, dalszych krewnych...
- Nie chcę o tym mówić - powiedziała niemal w panice.
- Psiakrew, Lily... Nie widzi pani, co pani tu robi? - spytaÅ‚. - Za­
adoptowała pani sobie moją rodzinę, moją, tak samo jak wszystkie te
sufrażystki, służące, wszystkich tych ludzi, którzy czegoś od pani chcą,
których lojalność kupuje pani w zamian za zatrudnienie, azyl i łapówki.
Lojalność to nie miłość, Lily. Ci ludzie nie są pani rodziną.
-SÄ….
- Nie - potrzÄ…snÄ…Å‚ gÅ‚owÄ… i w tym momencie poczuÅ‚a, że go nienawi­
dzi. ByÅ‚ taki potężny, wszechmocny i stanowczy... A jeÅ›li istniaÅ‚a spra­
wa, z którą by sobie nie poradził, miał w zanadrzu angielskie prawo.
Najbardziej jednak nienawidziÅ‚a go za to, że sprawiÅ‚, iż zaczęła kwe­
stionować racje własnych rodziców. Może to właśnie ojcu nie zależało
na ślubie? Tak tęskniła, żeby gdzieś należeć, gdziekolwiek, żeby mieć
jakieÅ› prawa...
Wrogość wśliznęła się do jej serca - gniew, że upór jej matki tak
nieuchronnie wpÅ‚ynÄ…Å‚... nie, tak straszliwie jÄ… skrzywdziÅ‚. Wraz z gnie­
wem przyszÅ‚o poczucie winy za ten gniew. WiedziaÅ‚a przecież, ile udrÄ™­
ki przyniosła samej matce jej decyzja... Wiedziała, że postanowienie,
by nie wychodzić za mąż, nie przyszło jej lekko.
- Nie ma pan prawa stać tu nade mną i mówić mi, co powinien zrobić
mój ojciec i do jakich poÅ›wiÄ™ceÅ„ powinna być gotowa matka - powie­
dziaÅ‚a cicho, z naciskiem. - Nigdy nie miaÅ‚ pan dziecka, które panu ode­
brano! Moja matka umarła, nie wiedząc nawet, czy jej dzieci żyją, czy nie.
WidziaÅ‚am, co to dla niej znaczy. SÅ‚yszaÅ‚am po nocach jej pÅ‚acz, sÅ‚ysza­
łam, jak zadręczała się pytaniami, na które nie było odpowiedzi...
144
Milczał.
- Może pan to sobie wyobrazić? Pragnęła siÄ™ o nie troszczyć, chro­
nić, pocieszać, spieszyć z pomocą... Pragnęła całować je i przytulać.
Wyobrażała sobie, jak o nią pytają, i zastanawiała się, co odpowiada im
ojciec - czy to, że umarła, czy że po prostu nie wróciła któregoś dnia, bo
jej na nich nie zależało...
Jego usta były zaciśnięte, stanowcze. Oczy krył cień.
- A pani, Lily?
- Ja? - Powoli rozplotÅ‚a palce. - Zastanawiam siÄ™, czy w ogóle wie­
dzą, że istnieję.
- Lily... - Wyciągnął rękę i dotknął wierzchem dłoni jej policzka.
Nawet tego nie zauważyła. Po prostu siedziała i patrzyła na niego niewi-
dzÄ…cymi oczyma.
- Gdyby przepisy byÅ‚y inne... - ciÄ…gnęła w zadumie. - Gdyby mat­
ka miała prawo do własnych dzieci... Ale nie miała. Nic jej nie chroniło
- głos Lily stwardniał.
Avery nie wiedział, co powiedzieć. Czuł wielką gorycz. Ten Benton
i ta tchórzliwa matka Lily, i bezwolny, pozbawiony kręgosłupa ojciec...
A mimo to nie mógł ich nienawidzić.
- Musi pan przyznać, Avery, że mam wszelkie powody, żeby nie
ufać instytucji małżeństwa. Tylko kobieta szalona mogłaby zawrzeć
związek małżeński, wiedząc, że prawo, które go reguluje, traktuje dzieci
jak produkty jej ciała, stanowiące własność małżonka.
- A jeśli po obu stronach jest miłość? Jeśli oboje mają dla siebie
szacunek i zaufanie...
- Ulotne uczucia - odparła. - Wątpię, czy warto ryzykować dla nich
dzieci. To kwestia logiki, Avery. SÄ…dzÄ™, że mężczyzni ceniÄ… logikÄ™. Ko­
bieta nie może sobie pozwolić na niepewne, nietrwałe emocje.
PoczuÅ‚ siÄ™ urażony i niczym zranione zwierzÄ™ zareagowaÅ‚ gwaÅ‚tow­
nie, niemal instynktownie.
- Logika? Nietrwałe emocje? - zaśmiał się szyderczo. - Jest pani
istotÄ… o zimnym sercu, Lily Bede. MogÅ‚aby pani zostać idealnym gene­
rałem, który w imię zasad gotowy jest poświęcić dosłownie wszystko.
Chylę czoła... I cieszę się, naprawdę się cieszę, że nie muszę dzielić [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • loko1482.xlx.pl