[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się na lód, upadł, zaklął w swoim ojczystym języku i pokuśtykał za nimi z de-
sperackim pośpiechem. Warkot silnika nadlatującej maszyny był już słyszalny
jako leciutkie pobrzękiwanie narastające z każdą sekundą. Zaprzęg prowadzony
przez Beaumonta zagłębił się w szczelinie pierwszej ściany, następnie znalezli się
w czymś na kształt parowu. Psy stanęły, gdy Beaumont pociągnął sanie wstecz.
Langer dotarł na miejsce tuż za nim, podczas gdy Gorow usiłował dogonić ich,
ciągle jeszcze kuśtykając, świetnie widoczny na otwartej przestrzeni. Radziecka
maszyna dudniła już bardzo blisko. Grayson, z przekleństwem na ustach, chwy-
cił Rosjanina i rzucił go pod osłonę lodowej ściany. Czekali patrząc w górę. Psy,
zbite w gromadę, także wlepiły ślepia w niebo.
Nie mogli już zobaczyć maszyny, ponieważ sunęła zbyt nisko, zaledwie dwie-
ście stóp nad ziemią. Jeżeli przeleci nad nimi, zostaną odkryci. Przylgnęli do lo-
dowatej ściany wysokości piętnastu stóp, z grzebieniem wykrzywionym na kształt
załamanej morskiej fali. Słuchali i patrzyli, czy śmigłowiec nie pojawi się nad ich
głowami. Pulsujące echo narastało, wibrowało w wąskim wąwozie, podczas gdy
uwięzieni w nim ludzie usiłowali zespolić się z lodem. W pewnej chwili Langer
znalazł się w kłopotach. Dwa psy z jego zaprzęgu zaczęły wyrywać się z uprzęży,
przerażone warkotem śmigłowca. Pamiętały maszynę, która przetransportowała
je na kraniec mgły, Uderzył jedno ze zwierząt, a ono odwróciło się do niego i wy-
szczerzyło zęby, warcząc ostrzegawczo. Gdyby psy wybiegły z parowu, z pewno-
ścią zostaliby dostrzeżeni. Nie ma nic bardziej widocznego na lodzie niż ruch.
Zaniepokojony Beaumont obejrzał się przez ramię. Nie mógł zostawić wła-
snego zaprzęgu, zwierzęta były coraz bardziej zaniepokojone. Ze zdumieniem
zobaczył, jak Gorow, pełzając na kolanach, wyciągnął rękę, złapał zbuntowane
zwierzę za szyję i przemówił do niego po rosyjsku. Pies złagodniał, pozwolił się
pogłaskać, a jego towarzysz przestał się wyrywać i stał, patrząc prosto w oczy
Gorowa, jak gdyby i on odczuł jakiś specyficzny wpływ. Wówczas coś mignęło
nad wąwozem. Cień maszyny.
Przed chwilą trwali w napiętym oczekiwaniu, teraz ogarnął ich strach. Bez-
wiednie wstrzymywali oddechy. Ich przerażenie udzieliło się psom, które zasty-
gły w całkowitym bezruchu. Nie widzieli śmigłowca, jedynie jego cień, który po
chwili odpłynął na zachód. Zostańcie tu, dopóki nie wrócę rozkazał Be-
aumont. Osłonięty lodowym grzbietem ruszył do miejsca, gdzie szczyt wału wy-
dawał się najwyższy. Ostrożnie wciskając buty w szczeliny, wspiął się na ścianę
i zerknął ponad grzebieniem.
Znajdował się w dobrym punkcie obserwacyjnym. Przed nim ciągnęły się nie-
co niższe postrzępione torosy. Jakieś pół mili dalej przechodziły łagodnie w rów-
116
ninę. Strefa płaskiego lodu ciągnęła się jak połać gładkiego szkła. Idealny teren
do podróży saniami. Był jednak jeszcze pewien szczegół: Rosjanie.
Niewielkie grupy naliczył ich blisko tuzin rozrzucone były po całej rów-
ninie w dość dużych odstępach. Każda z nich miała ze sobą sanie, wszystkie po-
woli oddalały się od miejsca, skąd obserwował ich Anglik. Podążały na zachód,
w stronę Grenlandii. Kilka mil dalej nad lodem unosiły się dwa śmigłowce. Ma-
szyna, która przeleciała tak blisko nad nimi, właśnie usiadła na lodzie w pobliżu
jednego z zaprzęgów. Rotory nie zdążyły się jeszcze zatrzymać, gdy otwarto drzwi
i na lód wysypała się gromada psów. Za nimi podążyli ludzie, wyładowano sanie
i w ciągu kilku minut zaprzężono do nich zwierzęta. Tempo tej operacji zadziwiło
Beaumonta. Dziesięć minut pózniej śmigłowiec wystartował, wzniósł się na wy-
sokość pięciuset stóp i odleciał na północny wschód. Beaumont ześlizgnął się na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]