[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pięciu pod jego kierownictwem. Współrzędne każdego z tych fatalnych punktów wstawione w
równanie y^2 = 2 - px, spełniały je bez zarzutu.
Podobnie po przeprowadzeniu żmudnych obliczeń i pomiarów okazało się, że i punkty
zaalarmowane były w rzeczywistości wytycznymi tejże samej krzywizny; obie linie pokrywały się
najdokładniej, padając jedna na drugą jak przystające trójkąty: parabola katastrof i parabola
fałszywych alarmów przenikały się nawzajem i kojarzyły w jedną, chociaż punkty, które posłużyły
do ich wykreślenia, były zgoła różne co do swojej pozycji i wewnętrznego znaczenia.
Od r. 1880 aż do chwili obecnej naliczył Bytomski 15 takich punktów rozmieszczonych w
dwóch zrzeszeniach: jedna grupa złożona z 7 szła skądś z nieskończoności przestrzeni w kierunku
ze wschodu na południowy zachód, druga złożona z 8 punktów ze wschodu na północny zachód.
Obie więc posuwały się w stronę Trenczyna nieubłaganym ruchem paraboli.
Chociaż linia nie była jeszcze zamkniętą i między punktami ostatnich katastrof istniał
jeszcze potężny rozstęp przestrzeni kilkudziesięciomilowej, Bytomski nie zawahał się przed
wypełnieniem tej przerwy i połączył czerwoną zworą oba odgałęzienia w pełną, wydłużoną na
zachód krzywiznę. Dla niego tendencja paraboliczna tej linii była tak wyrazną, że pod przysięgą
mógł dziś już wyznaczyć kierunek, w którym miały pójść najbliższe w przyszłości alarmy, a w ślad
za nimi ich sprawdziany: katastrofy.
Trzymał zbyt już dużo danych w swym ręku, rozporządzał zbyt wielką już liczbą
przesłanek, by jeszcze się wahać i powątpiewać. Obie odrośle fatalnej paraboli: górna, dodatnia, i
dolna, ujemna, dążyły z nieubłaganą, iście geometryczną konsekwencją ku wierzchołkowi, którym
mogła być tylko stacja Trenczyn...
Ostatni karambol w Bierzawie, przepowiedziany przezeń z taką precyzją szczegółów,
umocnił go w tym przekonaniu. Nie ulegało już żadnej wątpliwości: obie odnogi paraboli zbliżały
się ku sobie z fatalną uporczywością. Naczelnik widział już nieodwołalnie zamykające się ich
kleszcze. Za jakiś czas, może już niedługi, miały podać sobie siostrzane dłonie... na jego stacji.
Bytomski oczekiwał tej chwili z niecierpliwością gracza: żądza wyprowadzenia w pole
wroga, a równocześnie strach jakiś nieokreślony wstrząsały nim na przemian, ilekroć pomyślał o
rozstrzygającym momencie. Nie wiedział bowiem na razie, jaką rolę przeznaczono Trenczynowi:
czy ma się rozegrać na jego stacji komedia alarmu, czy też tragedia katastrofy. Szło więc o to, by w
porę odebrać wiadomość o fałszywych sygnałach na trzeciej stacji od Trenczyna na lewo lub prawo
i w następstwie zapobiec nieszczęściu lub też w razie bezpodstawnego zaalarmowania Trenczyna w
czas ostrzec zagrożonego rzeczywiście kolegę.
Toteż po powrocie z Bieżawy rzucił się gorączkowo do studiowania swojej paraboli i
obliczania odległości.
Punktami końcowymi, do których dotarły już zasięgi obu odrośli krzywizny, były stacja
Bieżawa na południu i Mogilany na północy. Między tymi miejscowościami rozciągała się jeszcze
kilkudziesięciumilowa przestrzeń toru, której środek mniej więcej zajmował Trenczyn, mając jako
trzecią stację z rzędu po lewej Gańczary, zaś przystanek Polesie po stronie przeciwnej. Na
przestrzeni pomiędzy Gańczarami a Mogilanami ponad osią poziomą paraboli, jako też między
Polesiem a Bieżawą popod tymże poziomem było jeszcze kilkanaście większych i mniejszych
przystani kolejowych. Ponieważ tedy atak miał ugodzić w jeden z tych punktów, należało nie
spuszczać z oka całej tej strefy.
Odtąd naczelnik Trenczyna nie zaznał spokoju. W ciągłej obawie, by go znienacka nie
zaskoczono, porozumiewał się codziennie z kolegami z dalszych i bliższych posterunków drogą
telegraficzną bądz też przez telefon. Nie było prawie dnia, żeby naczelnicy stacji na tej przestrzeni
nie otrzymywali depeszy z Trenczyna dopytującej się w sposób dziwnie natrętny, czy nie wpłynął
do urzędu ruchu jaki fałszywy alarm. Zrazu odpowiadali spokojnie i lakonicznie, że nie z
czasem, gdy codzienna interpelacja, i to zawsze w tej samej materii, wydała się nudną i trąciła
myszką lub co gorsza bzikiem, kpili w żywe oczy lub w ogóle nie dawali żadnej odpowiedzi.
Dla Bytomskiego podobne zachowanie się nie było niespodzianką. Wszakże już dawniej
przed wypadkiem pod Bieżawą usiłował przestrzegać w porę interesowanych a przecież nikt mu
nie wierzył. Raz tylko jeden niejaki Radłowski, kierownik Przełęczy, wziął sobie jego przestrogę do
serca, zarządził na swej stacji odpowiednie środki prewencyjne i uniknął karambolu.
Wobec odpornego stanowiska kolegów postanowił Bytomski pozostawić ich swemu losowi.
Ha mruczał zniechęcony umywam ręce. Róbcie sobie, co chcecie. Miałem
najlepsze intencje.
Za to tym gorliwiej utrzymywał nieprzerwany kontakt z kierownikami trzech stacji na
prawo i lewo od Trenczyna: S. Kaczmarskim, asystentem z Polesia, i W. Węborskim, naczelnikiem
w Gańczarach. Mając ich bliżej Trenczyna niż innych, łatwiej mógł też wpływać na ich przekonania
i urobić ich sobie na swoją modłę. W ciągu częstych konwersacji przez telefon lub aparat, jako też
w czasie koleżeńskich wizyt w dnie wolne od służby zdołał ich zupełnie przekonać o trafności
[ Pobierz całość w formacie PDF ]