[ Pobierz całość w formacie PDF ]
węzłowatych i powyszczerbianych pni albo przysadzisto po ogrodach rozsiadały się odwieczne grusze,
albo najrzadsze i najwynioślejsze wyrastały na dziedzińcach słupiaste jawory. Niżej, młodsze od owych
prastarych towarzyszy i stróży wsi, wiśniowe i śliwowe gaje nęciły wzrok głębokim cieniem swych
bujnie rozrosłych wierzchołków i pozłacaną przez ruchome promienie słońca trawą swych podścielisk.
Niżej jeszcze, tuż przy płotach albo pod ścianami świrnów i stodół, pełno było niskich leszczyn,
zdziczałych malin i gęsto splątanych wiklin, wonnej piłowiei, krzaczastego żywokostu i brudno żółtych
blekotów, zmieszanych ze śnieżnymi powojami lulku i kolczastymi kwiatami ostów. Tej dzikiej zarośli
spod płotów i ścian wypleniać nikt tu znać nie miał czasu albo chęci, ale w zamian ogrody płynęły
istotnym chaosem zmieszanych z sobą uprawnych roślin. Wszędzie tu nad zielenią niskich warzyw
delikatnym lasem powiewały cienkie kminy i lebiody, maki różowo i biało kwitły, gęstą ścianą stały
wysokie konopie, na wysmukłe tyki fasola rzucała zielone girlandy. U końca ogrodów, tuż przy domach,
na większych lub mniejszych grzędach mieniły się mnóstwem jaskrawych i łagodniejszych barw
zmieszane, zwikłane, wzajem głuszące się i jedne nad drugimi bujające gaszty, wieczorniki, malwy,
nagietki, żółte gwozdziki, wysokie kiciaste rezedy, krzaczyste boże drzewka, pomarańczowe nasturcje,
różowe grochy pachnące.
Wszystko to związane z sobą było podwójną siecią płotów i ścieżek. Te ostatnie w niezliczonych
skrętach biegły od domu do domu, przerzynały ogrody, przeskakiwały płoty, prześlizgiwały się pod
ścianami, urywały się, znikały i z gęstej zieleni wypływały znowu, przed myśl i wyobraznię przywodząc
jakieś tłumne, spójne, gromadne życie. Jak obrazek za obrazkiem, zagrody te ukazywały się jedna za
drugą, z daleka i z bliska, samotne lub ściśle jedna ku drugiej przysunięte, podobne do siebie, a
przecież rozmiarami swych domów, gatunkami drzew i przemagającymi barwami roślin ze sobą różne.
Wspólne tło błękitu i zieleni, wśród którego rozsiane były, czyniło z nich jeden obraz rozległy i bijący w
otaczające powietrze stugłośnym rozgwarem.
Justyna szeroko otwartymi oczami dokoła siebie patrzała. Znajdowała się teraz w samym niejako
wnętrzu okolicy, spajającymi ją dróżkami i ścieżkami postępując. Kilkadziesiąt domów, które okrążała
albo przez których dziedzińce i ogrody przechodziła, zamieszkiwało kilkaset istot ludzkich, które
wszystkie u końca tego dnia pogody i pracy wysypywały się na zewnątrz. Mnóstwo kraciastych spódnic
i kolorowych kaftanów kobiecych migotało wszędzie... Na dziedzińcach, wśród ogromnego gdakania
kur, kobiety cienkimi głosami do nocnych siedlisk zwoływały domowe ptastwo. Inne siedziały na
zagonach pieląc warzywo, inne jeszcze szły z wiadrami wody na ramionach albo w wielkich fartuchach
niosły dzikie zielsko, albo przed domami myły domowe statki, albo po grzędach rwały do koszów liście
sałaty, lebiody, buraków. Jednokonne i dwukonne pługi na szeroko rozkraczonych włokach położone
wracały z pola, a idący za nimi mężczyzni, starzy i młodzi, w kapotach i surdutach, w wysokich butach i
bosi, w czapkach małych i zgrabnych albo wielkich i kosmatych, pokrzykiwali na konie, z daleka
zamieniając się urywkami rozmów; z łąk albo od łanów pastewnych roślin powracający pobłyskiwali
kosami albo wznosili w powietrze zębiaste profile grabli. We wnętrzu domów huczały obracane żarna i
stukały krosna. Na każdej drodze, za każdym płotem ozywał się tętent koni, które chłopcy
wyprowadzali na nocną paszę. Jedne z nich biegły luzem, na innych jechały bose niedorostki, w
płóciennych ubraniach i z rozweselonymi twarzami pod zsuniętymi na tył głowy daszkami starych
czapek. Na każdym dziedzińcu szczekał lub bawiąc się z dziećmi wesoło skomlił jakiś Mucyk, %7łuczek,
Sargas; Wilczek, których imiona głośno przez dzieci wykrzykiwane rozlegały się daleko. Pod gęstymi
warzywami śmigały bure i czarne koty; butne koguty z płotów i gałęzi rzucały światu przeciągłe
dobranoc; stada kaczek powracających z rzeki wylatywały zza góry i z krzykiem padały na trawy. W
wiśniowych gajach dziewczęta podskakiwały ku okrytym jagodami gałęziom, a w pobliżu tych miejsc
cienistych niejeden pług zatrzymywał się na chwilę i niejedna kosa z brzękiem wikłała się wśród gałęzi,
gdy jej właściciel pochylał głowę - nie wiadomo, czy ku zerwanej wiśni, czy ku uchu dziewczyny
rumieniącemu się pod wetkniętą we włosy nagietką. Czasem pod ścianą domu kilka podstarzałych
kobiet siedziało na długiej ławie gwarząc spokojnie, z bezczynnie na kolana opuszczonymi rękami.
Czasem na koniu, prowadzonym do kuzni, przesunęła się postać młodzieńcza, tak wysmukła i zgrabna,
jakby przez natchnionego snycerza wykuta, z doskonale pięknymi liniami ogorzałego i przez słońce
pozłoconego profilu. Czasem siwowłosy starzec powoli przeszedł pod szeregiem wysokich lip. Lecz w
ogólności był to rój ludzki do roju pszczół podobny, ciężko i własnoręcznie pracujący, w grubej odzieży,
z grubymi rękami, z ciemną ogorzałością na twarzach i z potem na czołach - nie ponury jednak,
owszem, tu i ówdzie rzucający w powietrze wybuchy śmiechów kobiecych, młodzieńczych, dziecinnych.
Pieśni, zaczynane i przerywane pracą, wzbijały się jedną lub kilku nutami i milknąc tu, odzywały się
ówdzie, to bliżej, to dalej, to skoczne, to tęskne, aż pojedynczy, męski głos jakiś przetrwał wszystkie
inne i rozgłośnie, na dziedzińce, ogrody i aż na pola rzucił strofę tej samej pieśni, którą niedawno
wygwizdywał idący za pługiem Jan...
Przy drodze, przy drodze jawór rozkwitnąwszy,
Gdzie pojedziesz, mój Jasieńku, konia osiodławszy...
Może śpiewałby dalej, ale około najbliższego domu powstał krzyk zmieszany z lamentem i śmiechem.
Na drodze ściśniętej pomiędzy płotami dwóch zagród ukazała się para ludzi, z których jeden był małym,
przygarbionym starcem, w płóciennej, aż do stóp zapiętej kapocie, a drugą - wysoka, pleczysta
dziewczyna; w różowym kaftanie i z kasztanowatymi włosami. Znieżnie biała kapota nie była bielszą od
włosów staruszka, z rzadka rozsianych po żółtej jego czaszce, a twarz jego bezzębna, malutka od
ściągających ją zmarszczek, okryta była w tej chwili wyrazem nieprzytomnego przerażenia, które
objawiało się także w widocznym drżeniu rąk jego i całej szczupłej, zwiędłej postaci. Nie mógłby był
pewnie ustać na plączących się i podrygujących nogach, gdyby go wielka i silna dziewczyna wpół nie
obejmowała, twarz swą ku twarzy jego pochylając i czasem łagodnie, a czasem z wybuchającą energią
przemawiając:
- Niech dziadunio uspokoi się! Niech dziadunio do chaty powraca! Pacenko nie przyjechał! Pacenki
nigdzie nie ma. On już po babulkę nie przyjedzie! on już umarł i babulka umarła! Proszę nie dziwaczyć i
do chaty wracać !
Ale stary prostował się z całej siły i na perswazje dziewczyny nie zważając dygocącym głosem bełkotał i
wykrzykiwał:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]