[ Pobierz całość w formacie PDF ]
którym uciekali. Uciekali! pomyślała ze złością. Bombatta uciekł. A ona dała mu się wlec
niczym tobołek. Nawet nie chciał wysłuchać jej błagań, \e powinien pomóc pozostałym,
potem zaś kazał jej czekać i zawrócił. Bardzo dobrze, \e umieścił ją w bezpiecznym miejscu,
ale mógł przecie\ posłuchać jej wcześniej. Przez szczelinę w wielkiej kamiennej płycie za jej
plecami wpadały złotoczerwone promienie słońca, lecz ona nawet na to nie spojrzała. Po
drugiej stronie tej grubej płyty czekał dzień i powrotna droga do Shadizar, ale Conan nadal
był gdzieś w głębi. A je\eli został ranny i potrzebował jej? A je\eli&
Szybkie kroki zapowiedziały powrót Bombatty. Wojownik w pośpiechu pokonał stromą
pochylnię korytarza.
Nic ci nie jest? zapytała.
Wojownik był okryty kurzem i brudem, z zadrapania na policzku sączyła się krew. Zaczął
mijać Jehnnę, lecz nagle stanął z pobladłą twarzą.
Gdzie jest róg, dziecko? Na Dziewięć Piekieł Zandru, jeśli go zgubiłaś&
Jest tutaj pokazała mu węzełek zrobiony z oddartych od płaszcza pasów. Wiedziała,
\e wyprawa po Róg Dagotha była jej przeznaczeniem, ale w złotym przedmiocie było coś, co
sprawiało, \e nie chciała go dotykać. Serce Arymana i Róg Dagotha były teraz razem, otulone
w warstwy białej wełny, a ona pragnęła, \eby tych warstw było du\o więcej. Gdzie jest&
gdzie są inni?
Strona 59
Jordan Robert - Conan niszczyciel
Nie \yją odparł zwięzle Bombatta. Napinając muskuły, naparł na masywną
kamienną płytę.
Jehnna siedziała jak ra\ona gromem. Nie \yją? Conan nie mo\e być martwy. Nie potrafiła
wyobrazić go sobie jako martwego. Ani innych. Zula, Akiro, nawet Malak nabrali dla niej
szczególnego znaczenia. Nie chciała myśleć, \e któreś z nich zostało zranione. Ale wysoki
młodzieniec o dziwnych szafirowych oczach i dłoniach, które potrafiły być delikatne, gdy nie
dzier\yły miecza, był dla niej bardziej ni\ szczególny&
Nie wierzę wyszeptała. Wielka płyta przewróciła się z trzaskiem, wzbijając chmurę
pyłu i wpuszczając do środka powódz słonecznego światła. Słyszałam, jak wykrzykiwał
moje imię. Jestem tego pewna.
Chodz, Jehnno. Mamy niewiele czasu, dziecko.
Bombatta złapał ją za rękę i wyciągnął przez otwór. Znajdowali się na skraju olbrzymiego
świątynnego dziedzińca. Słońce ju\ malowało purpurą zachodu szczyty gór. Bombatta rzucił
okiem na spi\owe drzwi świątyni i klnąc pod nosem, wciągnął Jehnnę w labirynt kamiennych
słupów i iglic.
Nie wierzę, \e Conan nie \yje powtórzyła dziewczyna.
Jeden ze znaków mruknął odziany w czarną zbroję wojownik, wskazując na
wydrapaną w skale strzałę. Teraz łatwo znajdziemy konie. Do zmroku będziemy o milę
stąd.
Bombatto, nie wierzę w to! Widziałeś, jak padał?
Widziałem odparł szorstko Bombatta. Nie zwolnił, a \elazna dłoń zaciśnięta na
nadgarstku zmuszała Jehnnę do dotrzymywania mu kroku. Uciekał, jak przystało na psa i
złodzieja, którym był, a czarni wojownicy dopadli go. Jego i innych. Musiałem zwalić strop,
by odciąć im drogę. Ach, konie!
Spętane wierzchowce nadal stały razem. Jehnna nie poświęciła im uwagi, jej myśli były
zajęte czym innym.
Mo\e został tylko ranny& przerwała, widząc dziwne spojrzenie, jakim obrzucił ją
Bombatta.
Mo\emy udać się wszędzie rzekł łagodnie wojownik. Mo\emy jechać do
Aghrapur. Jakiś turański czarnoksię\nik, czy nawet sam cesarz Yildiz za niesione przez ciebie
rzeczy daliby nam dość, byśmy resztę \ycia mogli spędzić w zbytku posadził dziewczynę
w siodle. Strze\ ich dobrze, Jehnno upomniał i zaczął zdejmować pęta z nóg koni.
Przywiązywał wodze ka\dego uwolnionego konia do siodła poprzedniego i kiedy skoczył na
siodło, za nim ustawiły się cztery wierzchowce.
Co ty robisz? zapytała Jehnna. Nie mo\emy ich zabrać.
Będziemy ich potrzebować. Do Aghrapur daleka droga.
Jedziemy do Shadizar, nie do Aghrapur. I nie zostawię innych bez koni, póki istnieje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]