[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pełni obudzonego Ukrytego... Sami wiecie, mówiłem już.
- Będzie wampirzy Armagedon - Icta pokiwała głową w zamyśleniu.
- I na Ziemi zostaną tylko ludzie? - rzucił Okruszek z nadzieją w głosie.
Obrócili się ku niemu wszyscy, łypiąc groznie.
- Tak tylko pytałem... - wycofał się czym prędzej. - %7łeby mieć
pewność.
- Więc nie będziemy ryzykować - wmieszał się szybko Vesper. -
Przeniesiemy działania na teren wroga. Wystarczy, że ich powstrzymamy
na parę godzin, póki nie przybędą posiłki.
- Czyli?... - zapytał ostrożnie Alacer.
- Więcej nocarzy, więcej renegatów, czy to ważne?
Na razie i tak nie ma tu nikogo prócz nas. Ultor nie wyściubi nosa spod
góry, nie może ryzykować. Zaś renegaci ani myślą wykrwawiać się w
nierównej walce po to tylko, by na placu boju pozostał samotny i
triumfujący Lord Kat.
- I tylko nieliczni zdrajcy-kamikadze zaatakują watykańskich? -
westchnął Nidor. - Cóż za finezyjny plan.
- Zdrajcy z obu stron - potwierdził Vesper z powagą. - Kamikadze... -
zawahał się, popatrzył na zgromadzonych. - Tak, myślę, że tak.
- Panowie pieskowie jeszcze nieprzyzwyczajeni - uśmiechnął się Hirtus
zjadliwie. - Pod panem generałem obowiązuje zasada, że tylko pięćdziesiąt
procent zespołu przeżywa jego wymyślne operacje. Jak dotąd sprawdzało
się, nawet z niejaką nadwyżką.
Zamilkli wszyscy, pospuszczali głowy, przeżuwając gorzkie myśli.
Vesper nabrał powietrza do płuc. Zaryzykować, teraz? Jasne, że tak. Bo
jak nie teraz, to kiedy? Cholernie kurczy się czas.
- Zostawię was samych na moment - rzucił z udawanym spokojem. -
Podlecę na wieżę, rozejrzeć się po okolicy. Jeżeli jednak macie się zamiar
powyrzynać, zróbcie to teraz. Bo, wiecie, przy watykańskich wypadnie to
cholernie głupio.
Dopilnował, by nawet nie zerknąć na Resa ani na Nidora i wystartował
w górę co sił.
***
O kilka kilometrów od wieży szumiał Bałtyk. Morze falowało w
napięciu, jakby oczekując na przybycie sztormu.
- Przyjdzie, przyjdzie... - pomyślał Vesper z nagłą nostalgią. - Przyjdzie
ta, która niesie sztorm w oczach. Spotkają się starzy kochankowie... i dla
nikogo już nic nie będzie takie jak dawniej. Wiesz, Ultor... Nawet mi
cię żal.
Spojrzał na Smołdzino przyczajone u stóp góry. Miasteczko spało, z
ulicami zamarłymi w bezruchu. Wieża starego kościoła wymownie
wskazywała wzwyż. Dalej, wśród zielonoburego lasu, majaczyły białożółte
pasma wędrujących wydm.
Jakaś postać pojawiła się obok balustradki, Vesper, zdenerwowany,
zacisnął palce na kolbie. Wiedział, kto to jest, zanim nawet odwrócił twarz.
- Musimy porozmawiać - rzuciła Icta delikatnym, zmartwionym głosem
i przystanęła przy nim. - Nie odsyłaj mnie tym razem, Vesper, proszę cię.
Wiesz, ja naprawdę mam pewne zdolności... Nie warto ich wyrzucać na
bruk.
Odsunął się, jej wyciągana właśnie dłoń trafiła w pustkę i opadła
bezradnie.
Po co ona tu przyszła? Z tym swoim wiecznie przyjacielskim
uśmiechem? Przecież nie mogło być mowy o jakiejś drugiej szansie, nie w
tej atmosferze wszechogarniającej przyjazni. No to, po co przyszła? %7łeby
mu jeszcze raz powiedzieć, że och, och, tak się o niego martwili?
- Nie potrzebuję pomocy - odparł szorstko. - Zajmij się pozostałymi.
Tam, na dole, aż wrze od emocji. Kto jak kto, ale ty z pewnością powinnaś
to czuć.
- Poradzą sobie - sarknęła, ale wnet pohamowała się i wyłagodniała z
powrotem. - Dobrze im zrobi, jak sobie przemyślą to i owo. Nie o nich
chciałam rozmawiać.
- Ja też sobie poradzę. Nie jestem z tych, co się wypłakują w rękaw.
Tracisz czas.
Przez jej twarz przebiegł grymas podenerwowania. Postarała się jednak
zastąpić go cierpliwym, wyrozumiałym uśmiechem. Mógłby się założyć, że
w myślach liczyła do dziesięciu.
- Nigdy nie próbowałam wyciągać cię na zwierzenia - powiedziała
łagodnie. - I tym razem też nie zamierzam włazić ci do głowy z butami.
Szanuję twoje granice, będziesz chciał, sam mnie wpuścisz. Ale chciałam
porozmawiać o obecnej sytuacji, o zespole...
Popatrzył bystro, z mieszaniną ulgi i żalu narastającą gdzieś w gardle.
Owszem, to dobrze, że nie zamierza rozmawiać o nim i jego sprawach,
będzie łatwiej. Chociaż mogłaby przynajmniej chcieć...
- Słucham - rzucił, splatając ręce na piersiach. - W czym mogę pomóc
zespołowi? - zaakcentował ostatnie słowo wyjątkowo dobitnie.
Milczała przez chwilę. Wreszcie warknęła zniechęcona:
- Zachowujesz się jak ostatni dupek, wiesz? Aż tak się mnie boisz?
Znalazł się przy niej jednym skokiem, pochwycił za ramiona.
Potrząsnął brutalnie.
- Czego ty właściwie chcesz ode mnie?  huknął z wściekłością. -
Brakuje ci kolejnego do kolekcji frajerów, co skamlą u twych stóp, żebrząc
o odrobinę ulgi? Wyczekując zrozumienia? Poczekaj, siądę wygodnie,
porozmawiamy o moim nieszczęśliwym dzieciństwie... I oto kolejny sznyt
na kolbie, tak?
Zaczerpnęła powietrza, czerwieniąc się po same uszy, zacisnęła pięści.
- Nie... kolekcjonuję... nikogo! - wykrztusiła drżącym z gniewu głosem.
- Jak możesz, jak śmiesz! Nie porównuj mnie z tą swoją lordowską lalą,
której leżysz u stóp!
- Owszem, porównanie jest jak najbardziej na miejscu! - wysyczał jej
prosto w twarz. - Z tym, że ona kolekcjonuje tylko ciała, ty wolisz zbierać
dusze!
- A któż to deklarował romantycznie na dachu, że na kim tylko
spoczęły oczy Pani Lord, nie będzie należeć do żadnej innej? - krzyknęła z
pasją. - I to ma być kolekcja ciał, nie dusz?
- Gdyby ci się tylko zechciało pomyśleć, zrozumiałabyś, czym może
grozić próba odbicia kochanka Aranei! - wrzasnął wściekły. - Ale niestety,
w tej ślicznej blond główce nie mieści się tyle refleksji naraz, co? Więc
przykry obowiązek myślenia za oboje musi spocząć na kimś innym... -
Urwał z żachnięciem, dopiero teraz usłyszawszy, że powiedział za dużo.
Stanowczo za dużo. Idiota! Już wyrazniej nie mógł jej powiedzieć, że o
niej myśli, że dba, że się troszczy, że zdechłby wraz z nią, gdyby coś jej się
stało, że ma gdzieś całą tą przyjazń, bo chce zupełnie czegoś innego. Chce
jej, Icty, dla siebie, chce drugiej szansy, chce ogrodów z chmur. Zro-
bił z siebie durnia. A teraz ona da mu przyjacielskiego kopa, w sam
środeczek tych chęci.
Stała naprzeciwko, wpatrując się w niego bez słów, i tylko oczy jej
ogromniały z minuty na minutę, wypełniając się łzami. Próbował się
opierać przez chwilę, wreszcie westchnął z rezygnacją. Przyciągnął ją,
przytulił co sił.
- No to masz mnie, mała. Złapałaś na gorącym uczynku - wyszeptał
miękko. - Tylko na co ci to, same kłopoty tylko. Daj sobie spokój. Idz i
udawaj, że nic nie słyszałaś. Tak będzie lepiej, zobaczysz. - Wtulił twarz w
pachnące przedwiośniem włosy, przymknął oczy. A może lepiej niech nie
idzie, niech postoi tu chociaż troszkę... Do diabła ze zgrywaniem
twardziela. Do diabła tam.
- Zawsze się zastanawiałam, jak to jest być w twoich ramionach -
szepnęła cichutko. - Teraz wiem. Pozwolisz, zostanę tak. Podoba mi się.
- Miałem nadzieję, że przyjdziesz, że pomożesz - zwierzył się
gwałtownym wyrzutem. - Siedziałem w tym cholernym Bunkrze i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • loko1482.xlx.pl
  • menu4/5.php") ?>