[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na siebie uwagę, ale nie były pewne, czy je zauważono - to wszystko krążyło wokół K. jak
dokoła swego centrum, gdy on tymczasem zestawiał słówka, których potrzebował, potem
szukał w słowniku, potem wypisywał znaczenie, potem ćwiczył się w ich wymowie i
ostatecznie próbował wyuczyć się na pamięć. Lecz jego tak niegdyś dobra pamięć teraz jakby
całkiem zawodziła, niekiedy ogarniała go taka wściekłość na Włocha, który spowodował ten
wysiłek, że rzucał słownik między papiery z silnym postanowieniem skończenia z tymi
preparacjami, ale potem rozumiał, że przecież nie może w milczeniu chodzić z Włochem po
katedrze i jak niemowa stać przed dziełami sztuki, i z jeszcze większą wściekłością
wyjmował słownik z powrotem. Właśnie o pół do dziesiątej, gdy chciał odejść, odezwał się
telefon:
Leni życzyła mu dobrego dnia i pytała o jego zdrowie. K. podziękował spiesznie,
wyjaśniając, że absolutnie nie może teraz wdawać się w rozmowę, gdyż musi pójść do
katedry.
- Do katedry? - spytała Leni.
- No tak, do katedry.
- Dlaczego do katedry? - spytała.
K. starał się krótko jej to wytłumaczyć, ale ledwie rozpoczął, powiedziała Leni nagle:
- Ach, jak oni cię szczują.
K. nie mógł znieść litości, której nie zamierzał wywołać i nie oczekiwał, pożegnał się
lakonicznie, ale mimo to wieszając słuchawkę powiedział na pół do siebie, na pół do dalekiej
dziewczyny, która go już usłyszeć nie mogła:
___________________________________________________________________________
Pobrano z http://www.ebook.zap.only.pl Strona 82
eBook Elektroniczna Księgarnia
- Tak, oni mię szczują.
Ale było już pózno, zachodziła prawie obawa, że nie przyjdzie na czas. Pojechał tam
automobilem, w ostatnim momencie przypomniał sobie jeszcze o albumie, którego wcześniej
nie miał sposobności wręczyć i który dlatego wziął teraz ze sobą. Trzymał go na kolanach i
przez całą drogę bębnił na nim niespokojnie. Deszcz ustawał, ale było wilgotno, chłodno i
ciemno, w katedrze, przewidywał, zobaczy się niewiele, a wskutek długiego stania na zimnej
posadzce kamiennej na pewno pogorszy się jego przeziębienie. Plac katedralny był całkiem
pusty. K. przypomniał sobie, że już gdy był dzieckiem, uderzało go to, iż w domach tego
ciasnego placu były prawie wszystkie story u okien zawsze spuszczone. Przy dzisiejszej
pogodzie było to zresztą zrozumialsze niż kiedy indziej. Także i w katedrze było pusto,
nikomu, rzecz jasna, nie przychodziło do głowy zajrzeć tu teraz. K. przebiegł obie boczne
nawy, spotkał tylko starą kobietę, która, owinięta w ciepłą chustę, klęczała pod obrazem
Matki Boskiej i wpatrywała się weń. Z daleka zobaczył jeszcze jakiegoś kulejącego sługę
kościelnego, znikającego we drzwiach w murze. K. przyszedł punktualnie, właśnie w chwili
jego przybycia wybiła dziesiąta, ale Włocha jeszcze nie było. K. wrócił do głównego wejścia,
stał tam czas jakiś niezdecydowany i w deszczu okrążył potem katedrę, by zobaczyć, czy
Włoch nie czeka może gdzieś przy jakimś bocznym wejściu. Lecz nigdzie nie można go było
znalezć. Czyżby dyrektor zle zrozumiał podaną przez Włocha godzinę? Jak można było w
samej rzeczy zrozumieć dobrze tego człowieka? Jakkolwiek jednak z tym było, musiał K.
zaczekać jeszcze przynajmniej pół godziny. Ponieważ był zmęczony i chciał usiąść, wrócił do
katedry, znalazł na jednym stopniu mały strzęp, coś w rodzaju dywanika, przyciągnął go
końcami nóg przed jakąś bliską ławkę, owinął się szczelniej w swój płaszcz, nastawił kołnierz
w górę i usiadł. Aby się rozerwać, otworzył album, kartkował w nim trochę, ale musiał
wkrótce zaprzestać, gdyż zrobiło się tak ciemno, że gdy podniósł oczy, ledwie mógł jakiś
szczegół rozróżnić w bliskiej nawie bocznej. W dali iskrzył się na głównym ołtarzu wielki
trójkąt ze świec. K. nie mógł stwierdzić na pewno, czy już je wcześniej widział. Może
zapalono je dopiero teraz. Słudzy kościelni umieją z racji swego zawodu snuć się cicho, nie
zauważa się ich. Gdy się K. przypadkiem odwrócił, zobaczył, że niedaleko za nim płonie
również jakaś wysoka świeca, przymocowana do jednej z kolumn. Pięknie to wyglądało, ale
do oświetlenia obrazów, które wisiały przeważnie w mroku bocznych ołtarzy, zupełnie nie
wystarczało, raczej powiększało ciemność. Było ze strony Włocha równie rozsądnie jak
nietaktownie, że nie przyszedł, i tak nic by nie widział, musiałby się zadowolić oglądaniem
cal po calu obrazów przy świetle kieszonkowej latarki elektrycznej K. Aby spróbować, jakby
to wypadło, skierował się K. do małej kapliczki w pobliżu, podszedł po kilku schodkach do
niskiej marmurowej balustrady i nad nią przechylony oświetlał latarką obraz na ołtarzu.
Przeszkadzało w patrzeniu pełgające przed nim światło wiecznej lampki. Pierwsze, co K.
zobaczył, a po części odgadł, był ogromny, opancerzony rycerz wymalowany u krawędzi
obrazu. Opierał się na swoim mieczu, który wbił przed sobą w nagą ziemię - tylko tu i ówdzie
ukazywało się kilka zdzbeł trawy. Zdawał się uważnie śledzić jakieś zdarzenie, które się
przed nim rozgrywało. Aż dziwne było, że stał tak i nie zbliżał się. Może wyznaczono go, by
stał na warcie. K., który już dawno nie widział żadnych obrazów, przyglądał się rycerzowi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]