[ Pobierz całość w formacie PDF ]
lewej dostrzegł tylną część dekoracji, krzewy w skrzynkach udające zieleń, kilka stosów surowego
drewna o brudnobiałym kolorze, pełno gipsowych odpadków, kawałków drewna, siatek, kafelków,
sznurków, zapasowych reflektorów na nóżkach i kółkach, okrągłych, kwadratowych,
sześciobocznych, a wszystkie solidnych rozmiarów. I mnóstwo maszynistów. By dostać się na
scenę, musiał ominąć dekorację, po czym zszedł z niej po dwóch schodkach i znalazł się w grocie.
Całość silnie zalatywała brukwią kompostową, gdyż owa staranna dekoracja była dziełem
zadowolonego z siebie producenta, lecz statysta czuł jedynie kadzidlany zapach przyszłej sławy,
który zatykał mu nozdrza.
Mimochodem zauważył, że bramy z kutego żelaza, które tak świetnie prezentują się w
superluksusowych produkcjach filmowych, wykonuje się tanim kosztem z kawałków drewna
przemyślnie powyginanych i podkładanych. Miał zamiar wykorzystać w przyszłości ten pomysł.
Dekoracja była owalnego kształtu i przedstawiała wnętrze ekskluzywnego kabaretu w jakimś
kurorcie. W głębi widniała wnęka ze stalaktytami przerobiona na bar. Idąc zgodnie z ruchem
wskazówek zegara, natrafiało się na fragment lekko wyniesiony, tworzący małą, dodatkową grotę z
reflektorami. Dalej znajdował się podest dla orkiestry. Spore otwory z reflektorami. Kilka stołów i
krzeseł, główne wejście, gdzie stał w owej chwili solidny filar, kolejny podwyższony fragment ze
stołami i krzesłami, nieco wysunięta do przodu strefa przystrojona różowymi hortensjami, w której
znajdował się stolik aktorów, następny filar łączący się z pierwszym za pomocą gipsowej arkady
oraz dalsze stoliki i krzesła ciągnące się aż do baru od drugiej strony.
Zrodek zajmował parkiet taneczny.
W górze, na ażurowych pomostach, stały chwilowo wygaszone reflektory i obejmowały całość
pięćdziesięcioma dwoma strumieniami światła. Ustawione były naprzemiennie: jeden duży, jeden
mały i tak dalej. Wewnątrz każdego, za szybką przyciętą przez miejscowego fryzjera, widać było
wyraznie powiększonego przez soczewkę krasnala zajmującego się wytwarzaniem światła.
Na ziemi stały kolejne reflektory umieszczone na stojakach najprzeróżniejszej wysokości,
wyposażone w regulowane przepustnice pozwalające na dozowanie światła z dokładnością do
jednego decygrama. by nie przekroczyć śmiertelnej dawki.
Statysta stwierdził, że jego koledzy jakoś nie przychodzą, i zaczął się zastanawiać, co to może
oznaczać. Ponieważ majestatyczność miejsca nieco go przytłaczała, cofnął się, przemierzył strefę
trocin udających piasek, zaplątał się w kable i chcąc się z nich wydobyć, usiadł na kulawym
krześle, które stało tam, choć jego miejsce było zgoła gdzie indziej, i runął na ziemię. Był owinięty
kablem i walczył resztką sił, kabel zresztą też, lecz miał nad nim przewagę długości. Statyście udało
się jednak dotknąć go do żywego: zawiązał kabel na supeł. w oddalił się trzykrotnie spluwając
elektrycznością. Statysta obolały i markotny powrócił do garderoby, podziwiając po drodze wielką
stulitrową gaśnicę, której wcześniej nie zauważył. Chcąc się z nią zaprzyjaznić, pogłaskał ją lekko.
Znalazł się w korytarzu i ośmielił zaczepić statystkę ubraną w krótką, prostą sukienkę; statystka
miała Jacqueline na imię, a jej znakiem szczególnym był delikatny wąsik.
- Jeszcze nie zaczynamy?
-Niech pan sobie wyobrazi - rzekła - dekoracja nie jest gotowa.
- Przecież niezle wygląda... Właśnie stamtąd wracam...
- Niech mi pan wierzy! Mogę się założyć, że nie zaczniemy zdjęć przed południem... Tu zawsze tak
jest...
- To pani już tu kręciła?
-Och, tak... Tu jest gorzej niż w Billancourt, zawsze bajzel.
- Sześć lat temu - rzekł statysta - kiedy skończyłem liceum, musiałem pracować na utrzymanie...
- Od tamtej pory robił pan pewnie mnóstwo rzeczy - przerwała mu dziewczyna.
- Owszem, lecz uważam, że artysta pomocniczy to dobry zawód.
- To pewnie stary Marnet nauczył pana tego określenia? -rzuciła. - Naprawdę pan uważa, że to taki
wspaniały zawód?
- Kiedy zacząłem pracować sześć lat temu... - zaczął statysta.
- Tak naprawdę, to wcale nie jestem statystką - ucięła dziewczyna. - Mój mąż został właśnie
zmobilizowany, więc robię to dla zabicia czasu... Widzi pan tego wysokiego blondyna? To reżyser,
Józef Macher. Niezły jest...
- Podoba się pani?
- Och, sprawy łóżkowe to nie mój styl. Zresztą, on jest teraz z małą Ginette... Proszę mi wierzyć, to
niezbyt miły zawód.
Odeszła podśpiewując, statysta zaś dalej stał jak wryty na środku korytarza. Było mu trochę wstyd,
że jest tylko statystą, lecz zobaczył swoje odbicie w lustrze i jego morale podskoczyło bardzo
wysoko.
Na korytarzu nadal panowało ożywienie. Różne istoty o wyglądzie statystów przemieszczały się
parami i bynajmniej nie wyglądały zabawnie, raczej pretensjonalnie z tymi pewnymi siebie minami.
Jeden ze statystów nie potrzebował makijażu. Był bardzo opalony, nosił jasną marynarkę oraz
krawat w kolorze naturalnego jedwabiu, miał około trzydziestu ośmiu, czterdziestu lat i nieznośnie
cuchnął. Wszyscy ochoczo robili tajemnicze miny pełne niedopowiedzeń.
Choć minął cały ranek, w dalszym ciągu nie rozpoczynano zdjęć. Jednak tuż przed południem
pewien porządek wkradł się w te wędrówki i powoli wszyscy zaczęli kierować się w stronę sceny.
V
- Pan z saksofonem niech stanie tam, koło fortepianu - powiedział reżyser. - A pan kontrabasista za
nim. Pan... A kto tu jest kierownikiem zespołu?
Trębacz wysunął się o krok i uścisnął wyciągniętą dłoń Józefa Machera - zatrzeszczała, lecz jakoś
to zniosła.
- Pan rozumie, pierwszy plan, na którym pan się znajdzie, będzie panoramiczny. Ujęcie zaczyna
się od shakera barmana, następnie kamera odwraca się. obejmuje pary tańczące w grocie, potem
wejście do kabaretu, gdzie pojawia się tandem Robert i Gisela.
Trębacz kiwnął głową.
- Tymczasem... - rzekł reżyser. Spojrzał na zegarek.
- Pójdziemy na obiad! - zakończył. Charakterystycznym ruchem odrzucił głowę do tyłu, po czym
lekko kręcąc biodrami dołączył do swego pierwszego asystenta.
Statysta zachwycony olśniewającym wyglądem saksofonisty tenorowego, Patricka Vernona,
podszedł do muzyków i nieśmiało próbował zintegrować się z ich grupką.
- Od dawna pan gra? - zapytał saksofonistę.
-Nie - odrzekł Patrick. - Zaledwie od roku. Przedtem grałem na trąbce, ale to nudne.
- Sześć lat temu - powiedział statysta - kiedy skończyłem liceum, grałem trochę na skrzypcach.
Potem...
- Skrzypce do jazzu nie pasują... zbyt trudno jest na nich dobrze grać, a poza tym brak im mocy.
- Wszyscy niezle gracie. Macie jakąś nazwę?
- To nie jest regularna formacja - rzekł trębacz. - Kiedy Koko Zgniłek poprosił mnie, bym
statystował w orkiestrze, powiedział, że nie trzeba będzie grać. Melodie są już nagrane i będą kręcić
z playbackiem...
Ten techniczny termin odbił się imponującym echem w organach słuchowych statysty, którego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]