[ Pobierz całość w formacie PDF ]
potknął się o kamień. Bryły złota rozsypały się dokoła niego. Nie tracąc czasu
na ich zbieranie, podniósł się i biegiem ruszył do wylotu tunelu.
- 103 -
S
R
Leżała tam Lorelei, wijąc się z bólu. Lewą dłoń mocno zaciskała na
nadgarstku prawej.
- Co się stało? - zapytał przerażony, przyklękając obok niej.
- P-pająk mnie ugryzł - wykrztusiła, blada z bólu. - Tarantula. Wypełzła
spod kamienia.
- Pokaż - powiedział szybko, rozprostowując jej palce. Wiedział, że
ukąszenie przez tarantulę nie jest śmiertelne, ale ogromnie bolesne. Przegub
dłoni Lorelei był zaczerwieniony i już zaczynał puchnąć. Pocałował obolałą
rękę i przeniósł Lorelei na koc. - Wiem, że to boli, kochanie. Dam ci aspirynę.
Może choć trochę złagodzi ból.
Nie zważając na trzaski i tąpnięcia dochodzące z tunelu, skupił się na
Lorelei.
- Otwórz usta - polecił i położył jej aspirynę na języku.
- Jack - wyszeptała Lorelei, trzęsąc się jak w febrze. - M-muszę się dostać
do szpitala. M-mam alergię.
Jack poczuł, że serce przestaje mu bić.
- Masz alergię na ukąszenia pająków? Skinęła głową.
- N-na pewno tak. Miałam taką s-samą reakcję na ukąszenie p-pszczoły i
osy - rzekła, wstrząsana dreszczami. Przyłożyła rękę do gardła, z trudem łapiąc
oddech. - M-muszę pojechać do szpitala. Umrę, j-jeśli krtań mi opuchnie.
Szpital znajdował się u podnóża gór.
- Nie umrzesz. Nie martw się. Zawiozę cię do szpitala.
Nie był pewien, czy go usłyszała; wyglądało na to, że traci przytomność.
Przypiął manierkę do pasa, zarzucił plecak na plecy, wziął Lorelei na ręce i
wyszedł z groty. Twarz miała bladą jak papier, a czoło spocone.
Ruszył w dół po skalnej półce, nie zważając na upał ani na to, że słońce
świeci mu prosto w twarz.
- Lorelei, słyszysz mnie? - zapytał, przejęty lękiem.
- P-pić - wyszeptała. Przyłożył manierkę do jej ust.
- 104 -
S
R
- Boli - jęknęła, odsuwając manierkę. - Wszystko mnie boli.
Oczy Jacka wypełniły łzy.
- Poczekaj, kochanie. Wytrzymaj jeszcze trochę. Zawiozę cię do szpitala.
Dobry Boże, modlił się, schodząc na dół z Lorelei w ramionach. Pozwól
jej żyć!
Godziny mijały. Lorelei robiła się coraz bledsza. Zanim dotarli do brzegu
kanionu, skąd już niedaleko było do obozu, słońce zaczęło zniżać się na niebie.
Twarz Lorelei była szara jak popiół. Włosy miała wilgotne od gorączki. Jack już
od dłuższego czasu przestał czuć ból w ramionach i skurcze w łydkach. Resztką
woli zmusił się do przejścia ostatniego odcinka. Gdy zza skał wyłonił się ich
obóz, serce w nim zamarło; namiot zniknął, kuchenka leżała roztrzaskana. W
szaleńczym pośpiechu wspiął się na grań, za którą stał samochód. Wiedział, że
jeśli samochód też zniknął, nie zdąży do szpitala na czas.
Furgonetka stała na swoim miejscu. Jack omal nie padł na kolana ze
szczęścia. Przypiął Lorelei pasami do fotela i ruszył w stronę Apache Junction.
Zatrzymał samochód dopiero przed szpitalem i wniósł Lorelei do środka.
- Natychmiast potrzebuję lekarza - rzekł szorstkim głosem do siedzącej za
biurkiem kobiety.
Na widok wyrazu jego twarzy recpecjonistka wybiegła z pokoju i wróciła
z młodym mężczyzną w białym fartuchu.
- Pan jest lekarzem? - zapytał Jack sceptycznie.
- Podobno. O co chodzi?
- Ugryzł ją pająk - odpowiedział Jack, wskazując na Lorelei. - Tarantula.
- Niedobrze - skrzywił się chłopak.
- Gorzej. Ona ma alergię.
Młody lekarz najwyrazniej zaczął się denerwować.
- Proszę ją tutaj położyć - polecił, wprowadzając Jacka do sali przyjęć.
Przytknął stetoskop do piersi Lorelei i zmierzył jej puls.
- Jest w szoku i ma zbyt niskie ciśnienie krwi.
- 105 -
S
R
Lorelei była bardzo blada, usta miała sine.
- Jak ona się nazywa? - zapytał lekarz.
- Lorelei Mason.
- To pana żona? - pytał lekarz, nie przerywając badania.
- Narzeczona.
- Ma spuchniętą krtań i oddycha zbyt płytko. Wydał kilka pleceń
pielęgniarce, która po chwili przyniosła mu strzykawkę.
Jack stał na uboczu, przytłoczony poczuciem winy. Gdyby nie on, Lorelei
byłaby teraz bezpieczna. Obiecał sobie, że jeśli wyjdzie z tego, on zniknie z jej
życia na zawsze. Miała rację; mógł jej ofiarować tylko cierpienie.
- Jak dawno się to stało? - zapytał znów lekarz.
- Jakieś sześć czy siedem godzin temu.
- Gdzie?
- W Zaklętych Górach. Doktorze, czy ona wyzdrowieje?
- Miejmy nadzieję. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało się panu dotrzeć
tu tak szybko. Przypuszczam, że przez większą część drogi niósł ją pan na
rękach. Ale zdaje się, że ocalił pan jej życie. Jeszcze godzina i... Czy ona jest
uczulona na jakieś leki?
- Nie wiem - przyznał Jack. - Ale mogę zadzwonić do jej rodziny.
- Proszę to zrobić. Przy okazji może pan wziąć prysznic i przebrać się.
Jack spojrzał na swoją rozchełstaną koszulę i wytarte dżinsy. Brudny, nie
ogolony, z zaczerwienionymi oczami zapewne sprawiał wrażenie szaleńca.
- Zadzwonię do jej rodziny i zaraz tu wrócę - powiedział, wychodząc na
korytarz.
Lorelei otworzyła oczy i z niedowierzaniem wpatrzyła się w znajome
twarze.
- Mama? Tato?
- Och, Bogu dzięki - zawołała matka i drżącymi rękami pogładziła ją po
policzku. - Moje biedne dziecko. Jak się czujesz?
- 106 -
S
R
- Pić mi się chce - odrzekła Lorelei. Usiadła i napiła się wody, którą podał
jej ojciec. Miała wrażenie, jakby dopiero co ukończyła maraton.
- Gdzie jestem?
- W szpitalu w Apache Junction - wyjaśnił ojciec.
- W szpitalu - powtórzyła Lorelei, patrząc na kroplówkę podłączoną do
swojego ramienia. Wszystko wróciło do niej w jednym błysku pamięci. Ulewa.
Znalezienie kopalni. Ugryzienie pająka. Odgłos walącego się tunelu i rozpacz na
twarzy Jacka, gdy wynosił ją z groty. Dlaczego go tu nie ma?
- Gdzie jest Jack? - zapytała z nagłym lękiem.
- Czeka na zewnątrz.
- Powinienem mu sprawić lanie za to, że cię porwał - zagrzmiał ojciec. -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]