[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Co pan ma na myśli? - szybko zapytała.
Uśmiechnął się żałośnie.
- Nie wyjdę żywy z tego miasta. Nie mówiłbym o tym,
ale przecież pani sama rozumie to również dobrze
jak ja. Byłem porządnie poszarpany przez lwa, a ten
drab dobił mnie. Byłaby jakaś nadzieja, gdybyśmy
się znajdowali wśród ludzi cywilizowanych, ale
wśród tych okropnych istot jakiej opieki mogę się
spodziewać?
Berta Kirchner wiedziała, że mówił prawdę, a
jednak nie mogła pogodzić się z myślą, żeby Smith-
Oldwick miał umrzeć. Lubiła go bardzo i wielkim jej
zmartwieniem było, że go nie kochała. Wiedziała
jednak, że go nie kocha.
Wydawało się, że nic łatwiejszego dla młodej panny,
jak pokochać porucznika Harolda Smith-Oldwicka -
oficer angielski i dżentelmen, latorośl starej rodziny,
człowiek bardzo majętny, młody, przystojny, miły.
Czego więcej mogła młoda panna pragnąć, jak
posiadać miłość takiego młodzieńca, a że posiadała
miłość Smith-Oldwicka, Berta Kirchner nie miała
żadnych co do tego wątpliwości.
Westchnęła. Kładąc rękę na jego czole, szepnęła:
"Niech pan nie traci nadziei. Proszę starać się żyć
dla mnie, a ja postaram się pokochać pana".
Jak gdyby nowe życie wstąpiło w młodego człowieka.
Rozjaśniła mu się twarz. Z siłą, jakiej sam w sobie
nie podejrzewał, z wolna podniósł się na nogi,
chociaż trochę niepewnie. Dziewczyna pomagała mu
i podtrzymywała, gdy już wstał.
Przez cały ten czas zapomnieli byli o tym, co się w
koło nich działo. Gdy teraz spojrzeli na swych
strażników, przekonali się, że ci zapadli w swą
zwykłą obojętność. Na dany znak jednego - nich,
rozpoczął się dalszy pochód, jakby nic nie było
zaszło.
Chwilowe podniecenie Berty, gdy dawała obietnicę
Anglikowi, ustąpiło i przyszła nagła reakcja.
Wiedziała, że mówiła więcej dla nie go niż dla samej
siebie, ale teraz, gdy już się stało, uprzytomniła
sobie, że nieprawdopodobne jest, by kiedykolwiek
powzięła dla niego takie uczucia, jakich on pragnął.
Cóż jednak obiecała? Tyle tylko, że postarała się
pokochać go. A teraz? - zapytała się samej siebie.
Wiedziała, że mało było nadziei, by mogli
kiedykolwiek powrócić do krajów cywilizowanych.
Gdyby nawet ci ludzie okażą się dla nich dobrzy i
puścili ich wolno, w jaki sposób dostaliby na
wybrzeże? Ze śmiercią Tarzana - pewna była, że
widziała go leżącego bez życia, przy wejściu do
pieczary, gdy ją stamtąd porwano - nie było żadnej
mocy, która by mogła im dopomóc.
Oboje nie wspominali prawie o człowieku-małpie,
rozumie bowiem dobrze, co znaczyła dla nich ta
strata. Porównali spostrzeżenia, dotyczące ostatnich
chwil napaści i uwięzienia i lezli, że zgadzały się w
zupełności. Smith-Oldwick, w chwili, gdy go zbudziły
ryki napastujących zwierząt, widział nawet, jak lew
skoczył na Tarzana i, chociaż noc była ciemna,
zauważył, że ciało człowieka-małpy nie poruszyło się
od chwili gdy runęło pod stopy drapieżnika. I tak,
jeśli w innych położeniach w ciągu ostatnich tygodni
Berta Kirchner miewała uczucie chwilowej
beznadziejności, teraz musiała przyznać, że wszelka
nadzieja zgasła.
Ulice zaczynały się zapełniać dziwnymi mężczyznami
i kobietami tego dziwnego grodu. Jedni spostrzegali
ich, okazywali wielkie zainteresowanie, inni mijali z
bezmyślnym spojrzeniem, najwidoczniej
nieświadomi tego, co się wokoło nich działo, żadnej:
uwagi nie zwracając na jeńców. Raz zobaczyli
człowieka w napadzie wściekłości, podobnym do
tego, jak niedawno odczuł Smith-Oldwick na własnej
skórze. Ten osobnik wywierał swój obłąkańczy
gniew na dziecku, które bił i szarpał, przerywając
sobie tylko dla wydawania strasznych wrzasków.
Wreszcie pochwycił wątłe ciałko, wzniósł je wysoko
nad głową i z całej siły cisnął o ziemię, po czym
zataczając się i wrzeszcząc, ile miał sił w płucach,
popędził ulicą na łeb i szyję.
Dwie kobiety i kilku mężczyzn zatrzymało się,
przypatrując się potwornemu zajściu. Europejczycy
zbyt byli od nich oddaleni, by dojrzeć, co wyrażały
ich oblicza - litość czy oburzenie - jakkolwiek jednak
było, nikt nie próbował przeszkodzić zbrodni.
O parę metrów opodal, z okna drugiego piętra,
wychylała się potworna jędza, która śmiała się i
szwargotała, wykonując gesty.' Inni szli swoją drogą,
widocznie do jakichś wzywających obowiązków, tak
trzezwo i spokojnie, jak mieszkańcy kulturalnych
zbiorowisk ludzkich.
- Boże - szepnął Smith-Oldwick - cóż za okropne
miejsce.
Dziewczyna zwróciła się ku niemu.
- Czy ma pan przy sobie pistolet?
- Tak ukryłem go pod koszulą. Nie przeszukiwali
mnie, było też zbyt ciemno, by mogli dojrzeć czy
mam jaką broń. Ukryłem go w nadziei, że może się
przydać.
Przysunęła się do niego i dotknęła jego ręki.
- Niech pan jeden nabój dla mnie zachowa -
poprosiła.
Smith-Oldwick spojrzał na nią i szybko zamrugał
oczami. Zaszły niezwykłą i kompromitującą
wilgocią. Rozumiał, naturalnie, jak ciężkie było ich
położenie. Zdawało mu się jednak, nie wiedzieć
czemu, że tylko jego to dotyczyło i niemożliwe było,
by ktoś mógł skrzywdzić tę anielską dziewczynę.
Miała być zamordowana - przez niego! To było
nazbyt okropne, nieprawdopodobne, nie do
pomyślenia. Jeśli dotychczas miał złe przeczucia,
teraz podwójnie czuł się zaniepokojony.
- Nie sądzę, bym zdołał to uczynić, Berto - rzekł.
- Nawet żeby mnie uchronić przed czymś gorszym? -
zapytała.
Z rozpaczą potrząsnął głową. - Nigdy nie
potrafiłbym tego zrobić - powtórzył.
Ulica, którą szli, doprowadziła ich do szerokiej alei.
Przed nimi ukazało się obszerne i piękne jezioro,
którego spokojna powierzchnia odzwierciedlała
błękit nieba. Teraz zmienił się zupełnie wygląd
miasta. Budynki były wyższe i ozdobniejsze pod
względem architektonicznym i ornamentacyjnym.
Ulica wyłożona była mozaiką o rysunku
barbarzyńskim, lecz zdumiewająco pięknym.
Ornamentacja budowli była barwna, z dużą
domieszką jak gdyby złota. We wszystkich
dekoracjach powtarzała się na różne sposoby
konwencjonalna postać papugi, w niniejszym stopniu
- małpy i lwa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]