[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdumieniu. Ale tylko przez chwilę. Bo nad nami, w tym topniejącym
szronie obłoków, w przeręblach odtajałej mgły, połyskując rtęciowo,
znaczyły już świt ciężkie cygara balonów obrony przeciwlotniczej.
To pewnie przez te balony (przedmiot moich ulotnych fascynacji)
nasunął mi się pomysł, za którego podszeptem pospiesznie zawróciłem do
domu. Pospiesznie, bo musiało to zająć nieco czasu: sporządzenie
drewnianej ramy, mającej połączyć w nierozerwalną całość dwa blizniacze
rowery - mój i mojego kuzyna Heńka, jeszcze w czerwcu wcielonego do
wojska.
Pomysł był prosty: skonstruować pojazd przeznaczony do wspólnej
podróży z ciotką. Pojazd dwuśladowy, na którym jeszcze dziś opuszczamy
Moskwę, omijając zatłoczone szlaki komunikacyjne, i bocznymi
ścieżkami kierujemy się do rodziny ojca, na Kaukaz.
Główny problem techniczny polegał na tym, jak dopasować do siebie
kierownice rowerów. Biedziłem się nad tym, podczas gdy zainstalowany w
pokoju głośnik rozbrzmiewał dziarską marszową muzyką. Nie nadawano
żadnych komunikatów, a wszystkie odbiorniki radiowe zarekwirowane
zostały już w pierwszym tygodniu wojny. Stary walizkowy odbiornik ojca
zabrał pan S., wierny adorator ciotki, mój sa- mozwańczy wuj; zabrał
odbiornik zapewniając mętnie, że spróbuje go jakoś przechować.
Co prawda, w mieszkaniu był jeszcze jeden odbiornik (ściślej biorąc,
radiola). I za posiadanie go nie groziła żadna kara, bo znajdował się w
zamkniętym na klucz środkowym pokoju, za drzwiami o szklanych
matowych szybach. Wciąż mocowałem się z rowerami, gdy spostrzegłem,
że jedna z tych szyb pękła na pół na całej szerokości. Zapewne z tych
samych powodów, co moje okno. Zawołałem ciotkę i komisyjnie
próbowaliśmy zajrzeć do zamkniętego pokoju, najpierw przez dziurkę od
klucza, a pózniej przez tę szczelinkę w szybie. Niewiele się dało zobaczyć
w ten sposób, ale wyglądało na to, że okna pozostały nietknięte. Równie
nienaruszone, co przytwierdzona do tych matowych drzwi i zaopatrzona w
gruby sznurek olbrzymia czerwona pieczęć lakowa.
Którejś sierpniowej nocy przed dwoma z górą laty, w świetle łamiących
się zapałek usiłowałem odczytać wyciśnięty w środku pieczęci napis.
Składał się z herbu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich
obramowanego nazwą słynnego komisariatu ludowego - NKWD. Bo ten
pokój za matowymi szybami był pokojem moich rodziców i teraz, na
mocy zapadłego przed dwoma miesiącami wyroku sądu wojskowego,
podlegał konfiskacie wraz z całym' ich życiowym dobytkiem, którego
najbardziej godnym uwagi eksponatem był oprócz książek ten właśnie
wielozakresowy odbiornik- radiola, moje niegdysiejsze prywatne otwarcie
na świat.
Pech sprawił, że niespodziewany przebieg wydarzeń wojennych zakłócił
rutynowe działanie machiny państwowej; władze miały własne
zmartwienia i ani im była w głowie nawet najbardziej ponętna zdobycz.
Ale drzwi pokoju nadal pozostawały zamknięte i opatrzone grozną
pieczęcią. Obluzowałem trochę szybę, zerkając ponownie przez szparkę.
Za drzwiami wszystko wyglądało zwyczajnie, jak kiedyś, tylko odbiornik
był poza polem widzenia, niedostępny i niemy, choć trudno mi było
wyobrazić sobie jego zielone pulsujące oko zaciągnięte wieczystym
bielmem.
Z pewnością najwyższa była pora, by zapoznać ciotkę z moim pomysłem
wspólnego spędzenia tak atrakcyjnie zapowiadającej się zimy 1941/42
roku. Nie zdążyłem jednak nawet się o tym zająknąć. Zamilkły w radiu
surmy bojowe, zaniemówiły orkiestry, głośnik odezwał się ludzkim
głosem. Z lekka tylko nadszarpniętym barytonem osobistości stołecznej
numer jeden. Baryton przestrzegł przed knowaniami ukrytych
dywersantów, przyrzekając im przy okazji karę główną z wykonaniem
natychmiastowym, po czym zaapelował do mieszkańców stolicy, by nie
poddawali się panice, zapewniając solennie, że miasto nigdy nie ugnie się
przed nieprzyjacielem, pozostanie niezdobytą twierdzą.
Oczywiście ciotka do tego stopnia przejęła się apelem, że nie zwróciła
żadnej uwagi na moją samobieżną konstrukcję. Słuchała z wypiekami na
twarzy i widać było, że zaczyna wierzyć w przyniesioną przeze mnie z
ulicy wiadomość o załamaniu się frontu i przedarciu się przez rosyjskie
linie obronne pancernej szpicy dywizji SS Das Reich".
Po dziś dzień nie wiem, jak zareagowałaby na moje projekty
podróżnicze, w życiu nie spotkałem osób tak niepodobnych do siebie, jak
te dwie siostry - moja matka i ona. W każdym razie wciąż się mozoliłem
nad rowerami, aż zapadł zmierzch, a o zmierzchu czekała nas
niespodzianka.
0 zmierzchu przyszedł pan S., nasz samozwańczy wuj, nasz
morganatyczny opiekun, jak powiadał z przekąsem mój cioteczny brat
Heniek.
Niespodzianką było nie to, że przyszedł, lecz że przyszedł odmieniony
nie do pognania, ze świeżo zapuszczoną kozią bródką, w jakiejś wyleniałej
czapce i złachanym płaszczyku.
1 jakiś wspólny rys łączył go z napotkanym dziś rano gościem w czapce z
daszkiem. Nie wiem, na czym to polegało, ale nie zdziwiłbym się, gdyby
zaczął do mnie mrugać. Nawet to, że trzymał w ręku solidny kawał dykty
do okna, wyglądało na maskaradę. Innymi słowy: był to jeszcze jeden
sygnał zagłady.
Pan S. - ongiś marynarz floty czarnomorskiej, maszynista z
Potiomkina" czy Oczakowa", czyli bolszewik z zawodu i zamiłowania -
przetrzymał nawałnicę Wielkiego Terroru jedynie przez nieokiełznany
swój snobizm. Zrezygnował bowiem z dostojeństw partyjnych na rzecz
aspiracji naukowych. Musiał za młodu, podczas wędrówek na swym
Oczakowie", nabyć szczególnego szacunku dla południków,
równoleżników, jak również wielkich odkryć geograficznych. Traf chciał,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]