[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bramę i wkrótce znalazł się przy swoich towarzyszach, tak dobrze ukrytych wśród drzew, że
ledwie ich dostrzegł. Zbici w gromadkę, udzielając sobie szeptem uwag, stali, oczekując w
niepokoju na powrót Tomka. Gdy ten szepnął księdzu o rezultacie swych poszukiwań, ksiądz
odetchnął i rzekł dość głośno, tak że go wszyscy słyszeli:
Chwała Bogu! dom jest pusty.
ROZDZIAA XVIII
Jako obywatelowi Wieprzowskiemu było markotno, że mu kazano słuchać,
a nie rezonować.
Wkrótce wszyscy, zawsze pod przewodnictwem Wieprzowskiego, znalezli się na podwó-
rzu owego mrocznego czarnego domu, otoczonego dokoła drzewami zdwajającymi ciemność.
Wieprzowski starannie obejrzał bramę i rzekł:
Prusaki tu widać bywają, a może to kule, mosterdzieju, wyrwały ją z zawiasu. Ale
chodzmy dalej.
Wszedłszy do sieni pchnął pierwsze drzwi na prawo, postąpił parę kroków i poprosił
Wiertelewicza o ślepą latarkę. Skrzesał ognia, świeczkę woskową zapalił i rzekł głosem stłu-
mionym:
Niechże Franek stanie na straży przy bramie, a Tomek przy drzwiach od ogrodu i niech
dobrze uszu nadstawiają, czy nie usłyszą jakiego ruchu. My tymczasem we czterech obejrzy-
my dom cały i piwnice.
Rozkaz ten wykonano. W trzech izbach, z których się całe domostwo składało, żywej du-
szy nie znaleziono, ani też sprzętów, prócz trochę śmieci, połamanego stołu, skorup od garn-
ków, rozwalonego pieca i mnóstwa dziur od kul, które powybijały szyby i tkwiły tu i ówdzie
w ścianach. Ruina i zniszczenie było zupełne. W jednej z izb podłoga była w części wyrwana
i widać było ślady dużego ogniska, które widocznie podsycano porąbanemi deskami, bo liczne
drzazgi leżały dokoła. Na ścianie wprost drzwi zwieszał się w potrzaskanej ramie obraz Matki
Boskiej Częstochowskiej, podziurawiony bagnetami.
A hycle heretyki! mruknął Wieprzowski, a obejrzawszy dom rzekł:
Teraz chodzmy do piwnic, trzeba, żebyście wiedzieli, gdzie się schronić w razie potrze-
by.
To rzekłszy poprowadził ich do izby z lewej strony sieni, tam wcisnął się za wielki, na pół
zrujnowany piec i w podłodze podniósł drzwi dobrze ukryte.
Mój krewniak tu chowa owoce, żeby mu nie rozkradli. Tę piwnicę trudno znalezć, kto jej
nie zna.
Po stromych schodach zeszli na dół, do dużej, suchej, sklepionej piwnicy. Pustki tu były, w
kącie tylko leżała kupka zgniłych jabłek.
58
Prusaki tu widać nie trafili rzekł Wieprzowski to i dobrze, nie wiedzą o piwnicy. Pa-
miętajże mości Wiertelewicz, że gdyby cię Szwaby ścigały, wpadnij tu, drzwi zamknij na za-
suwę i siedz cicho, dopóki niebezpieczeństwo nie minie.
Jakże to? rzeknie Wiertelewicz przecie na mnie czekać będziecie, dopóki nie wrócę.
Rozumie się, że czekać będziemy odparł ksiądz i w razie potrzeby tu się schronimy.
Ale chodzmy, bo czasu niewiele. Księżyc niedługo wzejdzie.
Ledwie wyszli z piwnicy, gdy od strony sieni dał się słyszeć stłumiony głos Tomka:
Gdzie jesteście?
Tutaj! co takiego? spytał ksiądz wybiegając do sieni.
W ogrodzie czy za ogrodem szeptał zdyszanym głosem Tomek, widocznie od silnego
wzruszenia słychać jakąś rozmowę i człapanie koni.
To nie w ogrodzie, jeno za ogrodem musi być ozwał się Wieprzowski tam idzie droga
tuż pod parkanem. Chodzmy obaczyć, co to takiego.
Ośmielam się zwrócić uwagę obywatela Wieprzowskiego rzekł Gugenmus że może
by dobrze było zgasić latarkę.
A prawda, co racja, to racja! odpowiedział Wieprzowski i dmuchnął z taką siłą, że
mógłby dziesięć, a nie jedną cienką świeczkę zgasić. A teraz chodzmy dodał proszę iść
za mną. Wiertelewicz, masz twoją latarkę.
Wyszli wszyscy do ogrodu, stanęli i poczęli pilnie słuchać. W rzeczy samej wiatr przynosił
gwar rozmowy, brzęk szabel i człapanie koni po piaszczystej drodze.
Ani chybi Prusaki mruknął Wieprzowski ale co te hycle tu chcą?
Nie ulega wątpliwości rzekł ksiądz że zbliżają się do nas. Panie Wieprzowski, po-
wiadasz, że droga idzie tuż za parkanem ogrodu?
Tak.
Prowadzże nas do tego parkanu. Zobaczymy, co to takiego. Chłopcy! zachować się cicho,
dech nawet w sobie zatrzymać. Ogród jest gęsto zasadzony, trudno, żeby nas kto mógł zoba-
czyć. Prowadz, mości Wieprzowski!
Znowu szlacheckie tytuły! szepnął na pół do siebie, a na pół do idącego obok Wierte-
lewicza Gugenmus ci ludzie nigdy nie będą prawdziwymi rewolucjonistami!
Ale Wiertelewicz na tę uwagę nic nie odrzekł, bo całą duszę skupił w słuchu, chwytając
bacznie najmniejszy odgłos dochodzący gdzieś spoza ogrodu. Ogród ten w rzeczy samej gęsto
zarosły śliwami i wiśniami, starannie utrzymany, ze ścieżkami, po bokach których rosły krza-
ki agrestu, porzeczek i malin, był doskonałym schronieniem nawet w dzień, a cóż dopiero w
nocy. Wieprzowski zresztą jako wyborny strategik nie prowadził swych towarzyszów ścieżką,
ale na przełaj przemykał się między drzewami stąpając bardzo ostrożnie, choć nie obeszło się
bez tego, by czasem nie nadepnął na jaką suchą gałąz, która mu zatrzeszczała pod nogami.
Zatrzymywał się wtedy i mruczał:
Bodaj to wciurności!
Wszyscy się także zatrzymywali i tłumiąc dech w sobie słuchali, czy ten trzask, który zda-
wał im się być nadzwyczaj rozgłośnym, nie doszedł do uszu zbliżających się jezdzców. Ale
uspokajali się zaraz, gdyż jezdzcy posuwali się dalej, gwar ich rozmowy wiatr coraz wyrazniej
przynosił i widocznie czuli się zupełnie bezpieczni.
Na koniec dostano się do parkanu. Był on w wielu miejscach podziurawiony kulami, tu i
ówdzie pojedyncze deski były wyrwane, a nawet dalej nieco, po lewej ręce, przy zagięciu cał-
kiem zwalony leżał na ziemi.
Hm! to i tu Szwaby gospodarowały po swojemu! mruknął Wieprzowski oglądając się
dokoła. Z kretesem zniszczyli Wyporkowskiego. Jak się dowie o tym, to się rozchoruje ze
zmartwienia.
59
Mówił to z taką swobodą, jakby siedział za stołem we własnym domu na Dunaju Szerokim
i popijał ze szklanicy piwo wareckie.
No! przycupnijmy, mosterdzieju, do parkanu i patrzmy na tych hyclów mówił dalej
ale sza! ani mru mru!
Usłuchano go: każdy przytulił twarz do pierwszego lepszego otworu w parkanie i stał nie-
ruchomy, tłumiąc dech w sobie. A tymczasem jezdzcy owi coraz bardziej się zbliżali. Jechali
od Szczęśliwic czy Górc ku szańcowi wolskiemu i z dala widać było liczne migotliwe ogniki
widocznie palili fajki i mocny zapach trochę cuchnącego tytoniu, przynoszony przez wiatr,
dochodził do naszych ukrytych wolontariuszów. Ten zapach silny i drażniący obudził w księ-
dzu pewną trwogę.
Na miłość Boską szepnął do ucha Wiertelewiczowi niech który nie kichnie. Powiedz
o tym sąsiadowi, że jeżeli w nosie mu zawierci, to niech go sobie ręką mocno potrze. Kich-
nięcie mogłoby nas zdradzić!
Wiertelewicz polecenie to wykonał i w sam czas, bo właśnie Tomek, widocznie czuły na
zapachy, musiał zaraz nos pocierać. Udało mu się to szczęśliwie i za parkanem panowało ni-
czym niezmącone milczenie.
Wśród tego jezdzcy coraz bardziej się zbliżali. Droga szła tuż pod parkanem i gdyby który
z nich wspiął się na strzemionach, mógłby zajrzeć do środka ogrodu, choć czy by co zobaczył,
jest wątpliwe, bo noc była bardzo ciemna. Teraz już słychać było ich rozmowę, pojedyncze
wyrazy dochodziły do uszu sześciu zuchów, brzęk szabel, człapanie koni, a nawet półgłosem
nucona piosenka przez jednego z Prusaków. Widocznie wszyscy byli pod dobrą datą, z czego
ksiądz wywnioskował; że zapewne wysłani na podjazd wstąpili gdzie do karczmy i polską
śmierdziuchą dobrze się uraczyli. Ilu ich było, trudno było rozpoznać; po drodze posuwała się
czarna jakaś, zbita masa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]