[ Pobierz całość w formacie PDF ]
z niedowierzaniem.
- Nie, próbuję jedynie zwrócić ci uwagę na fakt, że nikt z nas nie jest
doskonały. Nie zawsze postępujemy tak, jak byśmy pragnęli; zbyt często
działamy pod wpływem emocji, nad którymi powinniśmy umieć zapano-
wać. Nie przywykłem, by rządziły mną emocje, Risso. Dobry Boże, jak
idiota uważałem nawet, że nie mam żadnych, skoro upłynęło tak wiele lat i
nic ich nie sprowokowało. A potem spotkałem ciebie i nagle, jednocześnie
obudziło się we mnie zbyt wiele emocji i uczuć.
Złocisty żar znowu pojawił się w jego oczach. Ogarniała ją panika. Tak
długo próbowała nie poddać się jego bliskości, albo przynajmniej sprawiać
takie wrażenie, ale nie sądziła, by mogła jeszcze długo wytrwać, hipnoty-
zowana i pożerana na przemian przez te jego uwodzicielskie oczy.
- Skończyłeś. Proszę więc, odejdz.
- Risso, kocham cię. Jeżeli już nigdy nie uwierzysz w to, co powiedzia-
łem, przynajmniej uwierz w to jedno.
Zamiast tego odwróciła się, wbiegła po schodach, żeby jak najprędzej
znalezć się za zamkniętymi drzwiami, gdzie mogłaby się wypłakać w spo-
koju. Nie chciała, żeby tu przyszedł. Chciała, żeby jej nie prześladowały
jego ostatnie słowa, chociaż wiedziała, że to jest tylko pobożne życzenie.
Rozdział 26
Larissa nie zeszła tego wieczoru na kolację. Jej rodzina wracała na-
stępnego ranka do Londynu, więc żeby uniknąć kontaktu z ludzmi, posłu-
żyła się pretekstem pakowania. Wolała nie obnosić się ze swoim okropnym
nastrojem, pomyślała nawet z przekorą, że pozostając na górze, wyświad-
cza Applebeesom uprzejmość.
Co za pech, że akurat musiała zejść na dół w momencie wprowadzenia
Vincenta do holu! Czy nie byłoby lepiej, gdyby poszła za pierwszym odru-
chem i zeszła z drogi - nawet gdyby pózniej miała sobie wyrzucać tchórzo-
stwo - nie dając mu okazji do tej rozmowy?
W końcu pozbierałaby się jakoś bez tej jego wielkiej spowiedzi. Teraz
dowiedziała się najgorszego, ale i najlepszego gdyby mogła w to uwie-
rzyć. I na tym polegał kłopot, w tym tkwiło zródło jej smutku. Nie mogła w
to uwierzyć. Jak można zaufać ponownie, będąc tak bardzo okłamywanym?
Nikt jej dotąd nie okłamywał, nie przypuszczała nawet, że ją to kiedykol-
wiek spotka. A Vincent żądał od niej zbyt wiele - żeby wybaczyła, zapo-
mniała, zaakceptowała go takim, jaki jest, bez żadnych uprzedzeń. Ale jak
ma to zrobić, skoro potrafił kłamać tak przekonująco i z taką wprawą, że
nie była w stanie rozpoznać, kiedy mówi prawdę, a kiedy nie?
Oczywiście, każdy popełnia błędy i nie jest bez wad, ale nie każdy ma
tak głęboko zakorzenione wady jak Vincent. Ktoś inny mógłby spojrzeć na
to przez palce i wybaczyć, wychodząc z założenia, że tylko miłość się li-
czy, ale ona miała zbyt wiele wątpliwości, żeby być tym kimś innym. Tak,
nadal go kocha. Dzisiejsza udręka jej serca niezbicie tego dowodzi. Ale
gardziła wszystkim, co zrobił, i nigdy nie zdobędzie się na obojętność wo-
bec tak fundamentalnego faktu, w każdym razie nie na tyle, żeby mu wyba-
czyć. Bała się położyć do łóżka, wiedząc, że tej nocy nie zaśnie. Ucieszyła
się więc, gdy ojciec zapukał do drzwi, nawet gdyby sprawa, z jaką przy-
szedł, miała być dla niej trudna i nieprzyjemna.
- Podobno lord Everett złożył ci dzisiaj wizytę - powiedział, siadając
obok niej przed kominkiem, w którego tańczące płomienie wpatrywała się
bezmyślnie. - Gdybym przypuszczał, że może mnie śledzić aż tutaj, dopil-
nowałbym, żeby nigdy nie przekroczył progu tego domu. Zabroniłem mu
widzenia się z tobą, co, jak widać, na niewiele się zdało.
- Nie przejmuj się - odparła. - Wątpię, żeby jeszcze próbował się ze
mną zobaczyć.
- Nie przyjęłaś więc jego przeprosin?
- Wiedziałeś, że zamierza mnie przeprosić?
- Wywnioskowałem, że się z tym nosi, tak. Twierdził, że cię kocha.
Czy masz powód, aby w to wątpić, po dotychczasowym z nim doświadcze-
niu?
- Tak... nie - poprawiła się, i zaraz dodała: - Sama już nie wiem.
- Przepraszam cię, Risso. Wiem, że nie chcesz rozmawiać o tym, co się
stało. Ale sądząc po twoim melancholijnym nastroju, nabieram przekona-
nia, że kochasz tego człowieka.
- Kochałam. I już sama nie wiem, co teraz czuję.
Uśmiechnął się łagodnie.
- Bo też wcale nie jest łatwo dopuścić miłość lub wyrzec się jej w kilku
prostych słowach. Masz, wez to i przeczytaj sobie - powiedział, wręczając
jej dwa listy. - Noszę je już od kilku dni. Nie chciałem ci ich pokazywać,
żeby cię znowu nie zasmucać, ale może nie miałem racji, podejmując taką
decyzję.
- O czym ty mówisz?
- O tych listach. Otrzymałem je wraz z własnością hipoteczną naszego
domu. Zobaczyłem je dopiero po jego wyjściu. Co wiesz o jego bracie?
- Niewiele. Vincent rzadko o nim mówił. Napomknął o Albercie, kiedy
opowiadał o swoim dzieciństwie, które było rozpaczliwie samotne - twier-
dzi, że nie było to jedno z jego licznych kłamstw, którymi mnie raczył.
- Nie wierzysz w to?
- Szczerze mówiąc, sama już nie wiem, w co mam wierzyć, a w co nie.
Jeśli chodzi o Alberta, nie byli sobie bliscy, z wyjątkiem krótkiego okresu
w młodości. Albert był ulubieńcem rodziców, rozumiesz. Wszędzie go ze
sobą zabierali, podczas gdy Vincent nigdy nie uczestniczył w ich życiu.
Wydaje mi się, że Vincent miał zwyczaj wyciągać Alberta z kłopotów, z
braterskiego obowiązku, jak twierdził. Zauważ tylko, że wszystko, co mó-
wię, pochodzi wprost od Vincenta, notorycznego kłamcy.
Udając, że nie słyszy goryczy w jej głosie, powiedział:
- A zatem te listy powinny wiele wyjaśnić.
Popatrzyła na ojca ze zdumieniem, czekając na dalsze wytłumaczenie.
Nie udzielił żadnego, jedynie jeszcze raz wskazał głową na listy, które
[ Pobierz całość w formacie PDF ]